…czyli „nie miało boleć aż tak”.
Siedzę i siedzę, a powinno być, że biegnę i biegnę, makulatury literackiej wyprodukowałem tonę albo i dwie, wiadomo od dawna, że papier zniesie wszystko, choć należy dodać zgodnie z duchem czasów, że monitor komputera zniesie znacznie więcej. No i znosi moją nieporadną składnię, ubogie słownictwo i styl ciężki jak krok na 40 kilometrze maratonu. To chyba wersja trzecia albo czwarta, łatwo się pogubić, dokumentów o błyskotliwym tytule „15. Poznań Maraton” mam pół komputera, a drugie pół to zdjęcia, na wszystkich biegnę, na żadnym nie siedzę. I z tych wersji, które ostatecznie sczezną na dysku, to jeden akapit mam, ostatni, ale nie uprzedzajmy.
Na starcie tradycyjnie: Ryszard Prezydent, Rydwany Ognia i Maria Pańczak. Kenijczycy w pierwszym rzędzie, nim zabrzmiał strzał już byli w połowie dystansu, szans nie dali nikomu, również tradycyjnie, choć Polacy trzymali się dzielnie, ale przecież o bieganie chodzi, a nie o trzymanie, i ja, pośród tych sześciu tysięcy. Skazańców, chciałoby się dodać, żeby dramatyzm wzmóc, ale przecież sami sobie te 42 kilometry wybraliśmy, i podejrzewam, że większość z nas zrobiła to na trzeźwo, świadomi pełni praw i obowiązków, więc raczej nie skazańcy, a wybrańcy. Biegniemy.
Pierwszy kilometr, ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu, ewentualnie w rannym pociągu relacji Krzyż-Poznań, znam z autopsji, zdarza mi się. Drugi kilometr, obok mnie Bosonogi Biegacz z Flagą z Małopolski zaprasza na swój siedemdziesiąty maraton. „W tym tygodniu?”, pyta ktoś błyskotliwie, a i złośliwie. Aż żałuję i zazdroszczę, że to nie ja. Trzeci kilometr, dziwne, ale ktoś leży na poboczu. A właściwie nie ktoś, a biegacz. W pewnej całodobowej stacji informacyjnej już zacierają ręce, jest trup, bo co to za maraton bez trupa. Ukraina, ebola, Państwo Islamskie – to się nie liczy, my musimy, a właściwie oni muszą, mieć swojskiego trupa, Polaka-biegacza.
Reflektor wspomnień
Czwarty kilometr, spotkanie po latach, wpadam na Kubę, przepraszam – Jakuba, bo Kubę to ja miałem w dzieciństwie pod postacią papużki falistej i chomika syryjskiego. Kilka zdawkowych zdań, z dumą oświadczam, jak to cały przedmaratoński stres pozostawiłem w małej szaro-zielonej budce. Zostawiam go, biegnie za wolno, no i boję się, że zaraz zapalimy reflektor wspomnień, a nie rozmawialiśmy dłużej jakieś 18 lat. Pełnoletnia ta nasza nieznajomość.
Piąty kilometr, zaczynam rozglądać się za punktem odżywczym, brzmi to trochę jak punkt skupu żywca. Ciepło się robi, może nie jest to lipiec w październiku, ale fachowcy powiedzą potem, że „bieg odbył się przy wysokiej wilgotności powietrza”. No dobrze, a gdzie ten punkt? Jest tuż przed stadionem, no to trzy kubki wody na siebie i na murawę. Wstyd przyznać, ale to moja pierwsza na nim wizyta, na tym nowym oczywiście, bo na starej Bułgarskiej bywałem, owszem, śpiewałem, też, że Legia nie jest fajna, a Górnik to już w ogóle. Reflektor wspomnień – wyłączamy.
Przypominam sobie o moim planie na ten bieg, o planie, w który chyba od początku nie wierzyłem, a jednak zdecydowałem się go realizować. Dwanaście godzin przed startem powiedziałem do Marii, że jeśli kolano wytrzyma, to ja zrobię resztę. A właśnie, kolano. Bolało od dwóch tygodni, a może od zawsze. Po 15 kilometrach długiego wybiegania zaczynało boleć, po dwudziestu bolało bardzo, a po 25 ból stawał się nie do zniesienia. Ból przerażał mnie bardziej niż dystans – niezłe hasło, nie? Teraz mamy kilometr ósmy, a ja zaczynam czuć lekkie kłucie z boku rzepki, a może raczej: „myślę sobie, coś mi, kurwa, rzepkę skrobie”. Nie musicie wierzyć, ale ja naprawdę ten wers wymyśliłem na trasie maratonu, dokładne miejsce też pamiętam. A na dodatek tempa nie trzymam żadnego, tych pierwszych kilka kilometrów poszarpane niczym szrapnelem.
Pisałem o stresie i jak się go elegancko pozbyłem na godzinę przed startem, pisałem. Dodam, że jeszcze przed żadnymi zawodami nie byłem tak zdenerwowany. I nie tylko to. Bałem się. Bardzo. Czekałem na ten moment ponad 720 dni, czyli około 17 300 godzin, przez ten czas, bez większego wysiłku, można przebiec około 400 maratonów. Mi wystarczył ten jeden, ten mój, ten drugi w życiu, ten 15. Poznań Maraton.
Nie czas na coming out
Miałem świadomość, że dwie nieprzepracowane zimy mogą mi się odbić czkawką, a w najgorszym wypadku nieźle mnie sponiewierać. Pamiętałem też ten marcowy dzień, kiedy wróciłem z treningu całkowicie załamany, kiedy uznałem, że kolejny sezon stracony, że maraton to ja w telewizji może kiedyś zobaczę, bo nawet nie będzie mi się z żalu chciało wyjść z domu pokibicować. I nie czas, i nie miejsce, tutaj i teraz na coming outy, zostawmy je słynniejszym i bardziej sportowo utytułowanym. Ja pozostanę przy swoim eufemizmie, że wiosną tego biegania po prostu nie czułem.
Wracamy na trasę. Wspomnień czar odsłona druga, ostatnia raczej. Spotykam M., dawną znajomą, przy której moją nieznajomość z Jakubem można z powodzeniem nazwać prawdziwą przyjaźnią. Pytam, jak leci, taki banał, jaki można wyartykułować na 15. kilometrze maratonu, jak i w kolejce do kasy w Tesco. Bezpieczny, wydawać by się mogło, ale zamiast odpowiedzi słyszę jedynie burknięcie, i to raczej mało przyjazne. Nie byłem przygotowany na takie traktowanie i, jak to się ładnie mówi, zapomniałem wtedy języka w gębie, ale teraz mogę się odgryźć. Złośliwi, czyli ja, powiedzieliby, że jak się już nie biega maratonu w 3:08, a za to wyhodowało sobie piękną skórkę pomarańczową, to już nie trzeba starym znajomym na zaczepki odpowiadać. Zemsta bywa słodka. Biegniemy dalej. A M. tego maratonu nie skończyła, zdarza się, nie?
A kuku na 15. kilometrze
Continue reading „15. Poznań Maraton – relacja”