Un amore cosi’ grande – Ultra Cross Gwint 2022

Znacie ten dowcip: Co to jest opera? Opera to jest takie coś, co zaczyna się o dwudziestej, a gdy dwie godziny później patrzysz na zegarek, jest 20:15. A jak to się ma do ultra? Ano tak, że po setnym kilometrze zdaje ci się, że biegniesz dwadzieścia minut, a kiedy spojrzysz na garmina to okazuje się, że w tym czasie przebiegłeś czterysta metrów. Ale nie uprzedzajmy…

Oczywiście, że tęskniłem. Oczywiście, że nie spodziewałem się w roku 2019 tego, że szansę wyrównania rachunków z GWiNTem dostanę dopiero po trzech latach. I, co oczywiste, oddałbym kolejnych pięć w nowej nienormalnej normalności pod znakiem COVIDu, w zamian za pokój w Ukrainie… Gdzieś w tym wszystkim jest refleksja, że my tutaj zadowoleni, mniej lub bardziej szczęśliwi, z dachem nad głową, że tu toczy się normalne życie, a tam, w sumie niedaleko od nas, spadają bomby i giną ludzie. Ja już nie chcę wojny, ja chcę znowu pandemię!

***

Spokój i skupienie, ale głównie spokój – tak opisałbym siebie na godzinę przed startem. Ciekawe było przebieranie się w szatni z czołówką na głowie, bo fitness club już o tej godzinie zamknięty, a jak wiadomo – ostatni gasi światło. Dla bardziej dociekliwych dodam, że nie, nie było włącznika, a przynajmniej go nie znalazłem. Jeśli ktoś ma informacje, jak po północy włączyć światło w fitness clubie Fala, proszę pisać na priv. Albo na Berdyczów.

Lubię atmosferę autobusu wiozącego nas na start. Cisza. Słuchawki na uszach, a w nich stały zestaw, który towarzyszył mi na najdłuższych i na najcięższych treningach. Właściwie to jest prawie ten sam zestaw od pięciu lat, od dnia, kiedy postanowiłem zmierzyć się z ultra, i chciałem żeby od razu była to setka, a nie jakaś tam pięćdziesiątka. Jak spadać to z wysokiego konia. Gdzie jesteśmy, bo odpłynąłem? A, w autobusie. Muzyka. Noc. Szum silnika. I spokój. Trzeci raz lecisz, myślę sobie, spieprzyłeś drugi maraton, drugiego GWiNTa, co teraz może pójść nie tak. Gorzej niż w 2019 nie może być i nie będzie. To jeszcze knoppersa zjem, posłucham “The Final Countdown” i już. Nowy Tomyśl.

Zimno. Sprawdzałem pogodę od miesiąca. Kompulsywnie. Oby nie padało, to było jedyne życzenie. A teraz chłodno i ta wilgoć, taka trochę jak w lesie z baśni braci Grimm, jak napisał Varga. Powtarzam w głowie swój plan, bo tym razem go mam. Nie lecę na zasadzie “jakoś to będzie”, ani nie zamierzam decydować o strategii i taktyce pięć minut przed startem. Wszystko jest wyliczone, przećwiczone, jest dobrze, spokój, skupienie, toi-toi, krakers, kabanos, odliczanie do startu, żadnego picia, żeby potem nie latać w krzaki. Jest idealnie. Tylko zimno. Na szczęście jestem przygotowany. Rękawiczki z osłonkami robią robotę.

Odprawa. Start. Lecimy.

To znaczy oni lecą, bo ja spokojnie. 5:30-40 – tak przecież było w planie. Stawka się rozciąga, czołówka skręca, dzięki temu mogę policzyć światełka biegnące przede mną. Jest ich około dwudziestu, jest idealnie. Las, pole, las, psy szczekające w zabudowaniach. I niemiła niespodzianka. Najgorsza jest pycha, pycha że się zna trasę, bo przecież do pałacu w Wąsowie to ja bym trafił z zamkniętymi oczami. A nie trafiłem w bramę. Gdzieś w oddali mignęło mi coś odblaskowego i zamiast lekko w lewo, do pałacu, to ja lekko w prawo, w otchłań. Jeszcze niczego nieświadomego innego biegacza za sobą pociągnąłem. Ale szybko się zorientowałem. “Kurwa, to nie tu!”, krzyczę. Zawracamy sto metrów, nadal spokój. Skupienie, plan. Pierwszy punkt kontrolny. Dwa kubki coli, kabanosy i krakersy w kieszeń, jak zawsze.

Za Wąsowem wreszcie ciekawsze okoliczności przyrody. Trochę błota, sporo wiatrołomów, które co sprawniejsi przeskakują, a co inteligentniejsi obchodzą bokiem. Uczepiam się peletonu liczącego dziesięć osób i tak sobie biegniemy. Co jakiś czas ktoś schodzi z trasy za potrzebą (kawa lub herbata przed startem, hehe). Potem nas dogania albo i nie. Najczęściej nie. Biegnę sobie czasem na początku grupy, czasem na końcu, żadnych rozmów, skupienie, bo i korzeń się zdarza, a szkoda byłoby wywinąć orła. Spokój. Tak, spokój. Cały czas. Ogarniający całe ciało, sprawiający że ta maszyna, jak na razie, funkcjonuje doskonale.

A pamiętam swoje cierpienia sprzed trzech lat, kiedy ani nogi, ani żołądek, ani głowa.

Nic nie działało i te dwanaście godzin to była prawdziwa droga przez mękę. Przegryzam krakersa kabanosem, czasem dla urozmaicenia odwrotnie.

31 km. Porażyn, kolejny punkt, takie mniejsze 30% trasy już za nami. Dwa kubki coli, pomarańcze, uzupełniam zapas suchego prowiantu i lecimy dalej. Ktoś został, ktoś do nas dołączył. Samozwańczy Przywódca Peletonu zabawia nas rozmową, sprawia że to wszystko mija szybko, łatwo i przyjemnie. Nie wtrącam się do rozmów, nie żebym nie miał nic do powiedzenia, ale w planie było: Nie gadać, a jeśli już, to jak najmniej. Jak ten Fin z dowcipu… A nie, jeden dowcip na relację wystarczy. Lewa, prawa, przebieram, zagryzam, czasem tempo 5:40, czasem bliżej 6:00. Przywódca rzuca hasło, że trzeba być na mecie o piętnastej. Jak dla mnie rewelacja. Tereny już coraz bardziej GWiNTowe, jakiś podbieg, który na spokojnie podchodzę, a w dół nogi niosą. Jeszcze. Ale nie uprzedzajmy…

Coś koło 50 kilometra.

Lasówki. 40 km, teraz to już za nami większe 30%. Peleton się rozpada na punkcie, a ja  realizuję kolejny punkt planu: jak największą część trasy przebiec samotnie. To ma być mój GWiNT, moje cierpienie, i albo moja tarcza, albo na własnej tarczy. Nie podziwiam krajobrazów, nie kontroluję tempa, jestem w biegowym flow, czuję że mógłbym tak biec jeszcze tydzień. Płynę albo lecę, frunę nad tymi piaskami, zero zmęczenia, a moja mizantropia klepie mnie po plecach z uznaniem. Wreszcie ciepło, poranki na GWiNcie to jest coś, czego nie da się opisać, nie wpadając w grafomanię typu: ptaszki śpiewają, a przyroda budzi się do życia. No, budzi się, a ja biegnę, lewa, prawa, łyk izo, krakers, kabanos. Flow!

Grodzisk, przepak, 55 km, połowa za mną (informacja dla statystyków – czas: 5:21).

Teraz już wiem, że za dużo czasu tam straciłem. Niewiele by to ostatecznie pewnie zmieniło, ale i tak za dużo. Jakiś taki dygot. Niby wszystko sprawnie, ale za wolno. Jem makaron, symultanicznie przebieram się, zrzucam niepotrzebny sprzęt, gdzieś po głowie chodzi mi, że może uda się złamać jedenaście godzin. Oddaję wolontariuszom przepak (tak a propos – wszyscy jesteście naprawdę WSPANIALI, dzięki!!!), wcześniej przez minutę rozstrzygam dylemat: chipsy brać, a knoppersa to jednego czy dwa? Odmeldowuję się (chipsy zostawiam, knoppers jeden) i powoli rozpędzam diesla…

***

Tak sobie frunę i tak sobie myślę… że jeszcze nigdy nie biegło mi się tak dobrze. Prawie sześćdziesiąt kilometrów w nogach, a tu euforia, jakiej nie doświadczyłem dotąd na żadnym biegu. Nawet na maratonie w 2017, który biegłem szybko, ale tak na 95%. Bez wysiłku i jedynie z krótkim kryzysem w okolicach 35 kilometra.  Tempo już coraz częściej w okolicach 6:00, ale to i tak lepsze niż marsz w tempie 10 min. na kilometr, więc to mnie w ogóle nie martwi. Nic mnie nie martwi, czuję się doskonale, a oczami wyobraźni widzę już te nagłówki, że tak, że złamał jedenaście godzin! To co na 69 kilometrze wydaje się jak najbardziej realne, tysiąc metrów dalej pęka jak bańka mydlana. Nagle kończy się euforia, jakby ktoś użył przełącznika. Koniec. Zgon. Przechodzę do marszu, bo nie rozumiem, skąd to osłabienie i przede wszystkim dlaczego tak nagle. Do mety 40 kilometrów, więc to tylko 4-5 godzin cierpienia, próbuję się pocieszyć i zbieram się do biegu, już nieco wolniej. Dojeżdża do mnie rowerzysta z Grodziskiego Klubu Biegacza, to on kilka kilometrów wcześniej poinformował mnie, że jestem piąty albo szósty. Teraz dodaje, że mam dużą przewagę nad następnym w stawce. Byle do Rakoniewic, rowerzysta wskazuje mi drogę, a ja staram się, żeby chociaż biec w tempie ciut poniżej 6:00. Docieram na rynek, a tam znowu za długo,  tak jak w Grodzisku, nic by to nie zmieniło, ale to była niepotrzebna strata czasu, a i sił niewiele dzięki tej przerwie (od)zyskałem.

– Chcesz colę rozgazowaną czy normalną? – pada pytanie, a ja najwyraźniej nie do końca świadomy, odpowiadam:

– Tak.

Już nawet nie pamiętam, jak ten problem został rozwiązany. Biorę izo w bukłak, trochę kabanosów i krakersów i lecę. No, posuwam się nieco. A tu pierwsza niespodzianka. Fragment drogi wzdłuż pola wysypany drobnymi kamieniami, a ja w butach na szosę. Jak co roku, i jak co roku to wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Wygoda ponad – no, właśnie – ponad co? Bo każdy kamień boli, a to dopiero początek koszmaru. Ale nie uprzedzajmy…

Wygląda niewinnie, ale to naprawdę pionowa ściana. I to na setnym kilometrze. Fot. Adam Jęcz

Próbuję obejść ten odcinek bokiem, przedzieram się skrajem pola, oczywiście już mam kamienie również w bucie, siadam, zdejmuję buta, mam problem ze wstaniem, najchętniej położyłbym się gdzieś na trawie, w słońcu, na pół godziny, odpocznę. Zbieraj się, krzyczy moja mało sportowa dusza, ruszam. Cztery godziny do końca koszmaru. Cudownie.

Gasnę jak radio lampowe. Coraz wolniej, tempo dobija już do 7:00, złamanie jedenastu godzin jest już nierealne,  bo na trasie mamy kolejną niespodziankę. Wiosenne tornada to nie tylko wiatrołomy na trasie, ale także mnóstwo szyszek i drobnych gałęzi, których ilość sprawia, że nie wszystkie da się ominąć. I teraz próbuję biec, a każda szyszka lub gałąź wbija mi się boleśnie w stopy. “Kiedy boli każda szyszka” – taki tytuł mogłaby nosić ta relacja, ale jeszcze by się komuś z czymś skojarzyło i dopiero by było.

Podsumujmy: mniej więcej 80 kilometr biegu, bolące stopy, piekące uda (nie wspominałem?), a za mną właśnie czterystumetrowy odcinek pełen szyszek, który pokonywałem dwa dni. I w tym momencie jakiś szósty zmysł, pewnie ten sam, który cztery lata temu ocalił moje pierwsze miejsce w M40, każe mi się obejrzeć za siebie. I kogo widzę? Mhm. Zawodnika Normal GWiNTa. “Duża przewaga” okazała się określeniem bardzo subiektywnym, albo też pokazuje jak wolno pokonywałem ostatnie kilometry (6:30-7:50). Walczę przez kilka kilometrów, ale ani Marcin nie odpuszcza (jest cholernie mocny), ani ja nie jestem w stanie go zgubić (jestem cholernie słaby). Tak sobie biegniemy w milczeniu. Padają między nami dosłownie dwa zdania, ja pytam z jakiej jest kategorii wiekowej, on odpowiada (tak, oczywiście że jest w M40). No dobra, Marcin wypowiedział jeszcze, a właściwie wykrzyczał wiązankę, kiedy to potknął się o korzeń.

Głodno. 92 km. Wbiegamy razem. W głowie rodzi mi się taki sprytny plan, żeby opuścić ten punkt jak najszybciej. Bukłak prawie pełen, jedzenie w razie potrzeby też się znajdzie, a może zyskam w ten sposób trochę czasu i ucieknę Marcinowi. No to uciekam. Trwało to jakieś pięć kilometrów i wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku, a i tempo nie powalało. I kiedy widzę znów te nagłówki, że “po heroicznej walce pokonał…” odwracam się dyskretnie przez ramię… Marcin jest jakieś dwadzieścia metrów za mną.

“Pieprzę to”, mówię sobie, zatrzymuję się, opieram ręce o kolana, zwieszam głowę, Marcin mija mnie bez słowa.

A ja szepczę w głowie: “Leć, człowieku, leć. Prywatnie bardzo cię lubię, ale na teraz mam cię dosyć”. Dwanaście kilometrów do mety. Godzinka z hakiem, dużym raczej, kalkuluję. Albo się zbierzesz do kupy i złamiesz chociaż 12 godzin, albo zostaniesz w tym lesie na zawsze – wybór jest prosty. Do przodu. Marszem nie bardzo, bo ból od kości skokowej promieniuje aż do kolana. Biegiem też nie, bo uda są w podobnym stanie. Kuśtykam powoli. Krzyczałbym, gdyby to cokolwiek zmieniło. Krzyczałbym, gdybym miał siły. Byle do przodu. I już raczej nie oglądaj się za siebie. I to już ten czas, kiedy lepiej nie patrzeć na garmina, bo dowcip o operze staje się aktualny jak nigdy…

Marcin znika mi za ostatnim poważnym podbiegiem, który na zdjęciu wygląda dość niewinnie, a w rzeczywistości jest pionową ścianą i to na setnym kilometrze. Ale teraz już z górki. Wydostaję się z lasu, z tych szyszek i gałęzi. Odliczam kolejne metry. Mimo wszystko wolę ból ud, kiedy biegnę niż ból w stopie w czasie marszu.

“Pusty jak skarpeta”, śpiewał kiedyś Muniek Staszczyk i tak się teraz czuję.

Nie ma nic. Nie ma przeszłości, przyszłości. Jest tylko tu i teraz. A to teraz to za krokiem za krokiem. Powoli, może ociężale, ale do przodu. Nie ma bólu psychicznego, nie ma traum, wszystko zostało gdzieś daleko, albo raczej zostało zdarte papierem ściernym. Nawet specjalnie nie bolało. A tu już Karpicko, gdzie jako dzieciak spędzałem kilka razy wakacje, to już ostatnia prosta. Najdłuższa, ale przynajmniej podłoże o wiele bardziej sprzyjające. Ciągnie się niczym „Śpiewacy Norymberscy”. Jakiś przechodzień rzuci: “Dalej, dawaj”, a ci wylegujący się na plaży patrzą na mnie jak na idiotę. Może źle to interpretuję, może w ich spojrzeniu jest podziw, albo chociaż jego namiastka. I już albo dopiero – upragniona meta. Ktoś wiesza mi medal na szyi, wszyscy gratulują, a ja czuję się nieobecny duchem, jakby tylko ciało dotarło do mety. Pierwszy raz w życiu całuję medal i dzwonię, też pierwszy raz.

Komu dzwonią, temu dzwonią…

Zegar stanął po 11 godzinach i 53 minutach, co dało 6 miejsce w OPEN i drugie w kategorii M40.

W szatni spotykam Leszka, z którym dzieliłem klęskę w 2019 roku. No i Marcina. Gratuluję mu szczerze, wymieniamy spostrzeżenia. Potem tylko krótkie czekanie na dziewczyny (2 i 4 w OPEN na Mini Gwincie) i nieco dłuższe na dekorację.

Co dalej? Po ostatnim GWiNcie naprawdę miałem ochotę na rozwód, ale była ona równie wielka jak chęć ponownego zmierzenia się z tym biegiem i dystansem. A trzy lata separacji sprawiły, że moja miłość odżyła. Zaliczyłem wszystkie trzy trasy Normal, ale tylko jedną poniżej dwunastu godzin, tak więc… Ale nie uprzedzajmy…

W tym roku mam(y) TRZY!!! 😉