Polecane

Jest dobrze czy nie jest

– Powiedz, wierzyłeś, że wygram?

– Nie, że wierzyłem. Ja wiedziałem, że wygrasz.

Pół godziny przed startem. Rozmawiam z Markiem, zastanawiamy się, po co nam to. Latać sto kilometrów po nocy, po lasach, po co? Nie umiem odpowiedzieć, bąkam coś, że to lubię, że jeszcze rok temu wiedziałem, a teraz po prostu nie wiem, że mi się nie chce, że wszystko do dupy jest, i to bieganie, i trenowanie. Że, jakby powiedział Stasiuk, życie to generalnie strata jest. Słucham sobie mojej playlisty z 2018 roku, z pierwszego GWiNTa, czuję spokój, jakiego nie czułem przed żadnym startem. Jest w tym pewnie jakaś obojętność, pogodzenie się z losem, ale naprawdę tej zimy/wiosny nie chciało mi się.

Jak kto spojrzy na stravę, to pewnie powie: No stary, co ty gadasz? Przecież trenowałeś. No tak. Ale większość treningów było takich bez serca, bez specjalnego zaangażowania, pełen automatyzm, lewa-prawa, i albo trzydzieści kilometrów albo pięćdziesiąt. Zabrakło tego czegoś – motywacji, głębszego powodu, jakiegoś impulsu, który sprawiłby, że to wszystko nabrałoby odrobiny sensu. A tak siedzę bez sensu w autobusie i jadę do Wolsztyna na start mojego czwartego GWiNTa. Pięć minut przed startem myślę sobie, że ostatni raz tak nie chciało mi się biegać gdzieś w trzeciej klasie liceum. W czasach czerwonych marlboro i piwa 10,5, wódki Premium cytrynowej i Taty Kazika. No nic, trzeba lecieć.

Odpuszczam pierwszą grupę, choć zabrałbym się chętnie z nimi. Tym razem tak jak w roku 2019 nie mam precyzyjnego planu. Trochę spontan, trochę nie, bo nie rzucam się, żeby ich gonić, choć z perspektywy czasu myślę, że może powinienem. I błąd debiutanta, jak – nomen-omen – w debiucie i już na 5 km muszę w krzaki. Jak junior młodszy, a nie doświadczony ultras, za jakiego się, na wyrost chyba, uważam. Peleton mi ucieka,  sprytnie myślę sobie, że zabiorę się z drugą grupą, ale oni są sprytniejsi i w czasie, kiedy załatwiam potrzebę, nie doganiają mnie. No nic, trzeba lecieć. A tu ciemno, tych przede mną nie widzę, więc muszę sam pilnować oznaczeń trasy, a te górki to jakieś większe niż ostatnio, na pewno bardziej suche, człowiek zapada się w piach do połowy łydki, a tu dopiero Kuźnica Zbąska i teraz się tak naprawdę zacznie. A mnie nadal się nie chce, zero entuzjazmu, żadnej euforii i świadomość że jeszcze tylko sto kilometrów. Bagatela! – ktoś jeszcze używa tego słowa?

Noc jest dla mnie. Pezet.

Z następnego odcinka nie pamiętam literalnie nic. 

– A w dwóch słowach chociaż spróbuj, co? 

–  Jest dobrze.

– A w trzech? 

– Nie jest dobrze.

Niby nie za szybko, ale czuję się źle. Za mną dwadzieścia kilometrów, a czuję się jak rok temu po pięćdziesięciu. Nadal mi się cholernie nie chce. Przed oczami latają mi cyferki, że jeszcze osiemdziesiąt pięć, trzy, dwa. Świta, ptaszki śpiewają, nuda, Boże, zabierzcie mnie stąd. Nie chce mi się. Lewa, prawa, pełen automatyzm, powtarzam się, wiem, nie ma nic. Z tego GWiNTa najlepiej zapamiętałem czubki własnych butów. Trochę jak w tej opowieści o Stanisławie Szoździe – Panie Stanisławie, a co pan najlepiej zapamiętał ze swojej kariery kolarskiej? Przednie koło – padła odpowiedź.

Jastrzębsko, czyli najgorszy odcinek za mną. Na punkcie wpycham w siebie kabanosy i krakersy, popijam colą. Wbrew radom internetowych szurów – wyłączam myślenie, a przynajmniej próbuję. Biegnę z Jackiem, trochę gadamy, a skąd jesteś, a co biegłeś, a teraz co – zlatują kolejne kilometry, nie jestem idealnym towarzyszem podróży, coś mi dolega, ale nie bardzo wiem co. Robi się cholernie zimno, i o ile w nocy myślałem sobie, że cienka bluza i koszulka to trochę za dużo, że idealne byłyby rękawki, to teraz doceniam wybór garderoby, a rękawiczki ratują mi życie. Przynajmniej coś się dzieje. Przed Miedzichowem na agrafce próbuję określić naszą pozycję w stawce. Wychodzi mi, że jesteśmy jakoś pod koniec pierwszej dziesiątki. Czyli jest dobrze. Ale nadgorliwy stumilowiec studzi mój zapał, bo twierdzi, że jesteśmy raczej w połowie drugiej. Czyli nie jest dobrze…

Ładne czubki.

W Miedzichowie rozczarowanie, piekarsko-ciastkarskie rozczarowanie. Gdzie te stosy placków sprzed kilku lat? No gdzie? Leżą jakieś kulki mocy, nie pytam, co to, nie chcę wiedzieć, biorę dwie, pączki jakieś, a placki? Nie ma. To zawsze był najlepszy punkt, jakaś różnorodność, taka słodka nagroda za te wszystkie kilometry, które za nami, i nadzieja na przyszłość, która przed nami. Przyszłość, która ma barwę poranka i smaku bólu istnienia. Nogi szczególnie zaczynają istnieć. Boleśnie.  Kładka nad Czarną Wodą to już też nie to, co kiedyś. Jakaś równa, prosta, wygodnie da się przebiec, kiedyś to było, drabinka jakaś, chybocząca się, do połowy  w wodzie, a teraz palety euro, europejsko jakoś się zrobiło. Za ładnie, za łatwo. Jezu, mógłbym tak sto kilometrów narzekać. Obiecuję poprawę.

Wszyscy piją tutaj gorzką wodę. Pezet

Nowy Tomyśl. Przepak.

Informacja dla statystyków, dla nadgorliwych i dociekliwych: czas na 55 km – 5:35:22. Czyli w normie.

Teraz już z górki, optymizm, kurwa, i w ogóle. Przebieram się, zjadam szczawiową w kolorze ogórkowej, mówię, że dzięki, że super i tak bardzo mi się nadal nie chce. Obojętność, której nie łagodzi knoppers, a którą potęguje drogowskaz przy wylocie z miasta. Oznajmia dosadnie, nie bierze jeńców i zabija nadzieję. Grodzisk Wlkp. – 19 km. No jak? To czemu ja pięćdziesiąt mam jeszcze? Pogoda idealna, nie za ciepło, w sam raz. Dołącza Jacek, już chyba nie gadamy, a może dopiero wtedy zaczynamy. Lubię odcinek do Wąsowa, trochę więcej cywilizacji, a mniej National Geographic. Zaczyna mi doskwierać ból w lewej rzepce, a kilka kilometrów później dołącza prawa. Ale przecież wiadomo, że ból to ściema i łatwe wytłumaczenie dla mięczaków. Czuję się jak na 90 kilometrze w ubiegłym roku, a to nie zwiastuje niczego dobrego, właściwie zwiastuje coś, czego jeszcze na Gwincie nie doświadczyłem. Bardzo chciałbym, żeby w tej relacji była euforia i endorfiny, przyjemność biegania i tak dalej, a jest tylko znój i trud, ale tak było, był to już wtedy najcięższy bieg w życiu, ale już wpadam do Wąsowa, a tam…

Napełniam bukłak izo, które jest tak dobre, że wypijam na miejscu kilka kubków, a kątem oka widzę na drugim stole talerz z plackiem. Cicho leży, więc się nie rzuca w oczy, ale ja wiem (i on też), że jesteśmy sobie przeznaczeni. Pochłaniam kilka kawałków, dwa zostawiam, żeby nie było, że przyjechał taki jeden na ultra i pozbawił resztę uczestników posiłku. Ale pozbawił i nawet tego nie żałuje. Tegoroczne Wąsowo pobiło Miedzichowo z lat ubiegłych. Dzięki, Chyżaki!

Byliśmy sobie przeznaczeni… 😉

Szukam w pamięci, cóż działo się za Wąsowem, ale poza tym, że lewa-prawa, to niewiele się dzieje. Miłą odmianą jest ścieżka przez zboże, autostrada po lewej, cierpienie po prawej. Na bezimiennej leśnej ścieżce spotykam Marcina, który w zeszłym roku pokazał mi, jak się biega ultra. W tym roku biegnie 100 mil, a właściwie biegł. Dobrze mu szło, rewelacyjnie nawet, ale pech. Coś go zakłuło w kolanie, woli nie ryzykować, więc marszem, ze spokojem zmierza do Grodziska. Chwilę rozmawiamy. O czym? O czymś. To ja lecę, mówię, choć coraz mniej to bieg przypomina, toczę się bardziej siłą determinacji niż siłą mięśni. Chwilowo mi lepiej. Może dlatego, że już tylko 30 kilometrów, że jeszcze jest szansa na złamanie 12 godzin?. Ultra pełne jest dziwnych stanów, które przelatują przez głowę, wprost proporcjonalnie do tempa do biegu. Niewiele po nich zostaje, może dlatego że najczęściej to bełkot bez znaczenia. I chyba nawet na tym odcinku przesunąłem się w górę w klasyfikacji, o dwie, bądź trzy pozycje.

Porażyn. Standardowa procedura – kabanosy, krakersy, kilka pomarańczy. Widzę na stoliku paczkę cheetosów, pytam wolontariusza, czy mogę zjeść kilka. Mówi, że jasne. Miła odmiana dla kubków smakowych. Dziękuję. A wolontariusz mówi do córki: Zobacz, dobrze, że kupiliśmy, bo przynajmniej pan się najadł. Ten drobny gest, poza oczywiście czubkami butów i plackiem w Wąsowie, to wspomnienie, które zostanie ze mną na zawsze. A na trasie coraz gorzej. Coraz częściej marsz, głowa coraz słabsza, rzepki bolą, łykam dwie tabletki przeciwbólowe, raczej nie zaszkodzą, może coś pomogą, kto wie. Ultra to tajemnica. Fizjologia jest niewiadomą, a do mety już mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów.

Odkrywam nowe prawo fizyki. Uwaga, zapiszcie sobie. Dałbym drukowanymi, takie to ważne. Otóż… Na dziewięćdziesiątym kilometrze GWiNTa przebiegnięcie czterystu metrów w tempie 7 minut na kilometr zajmuje minut 10. Dobre, nie? Ale tak to wygląda. Czekam na ostatni punkt w Lasówkach, ale im bardziej czekam, tym bardziej on się nie zbliża. Pewnie to też jakieś pojęcie z fizyki, kwantowej może nawet. Choć ultra jest przecież proste. Lewa-prawa i tak przez sto kilometrów.

W Lasówkach krzesła na punkcie wyglądają kusząco, prawie jak najwygodniejsze łóżko. Zajmują je stumilowcy i może dlatego wypijam tylko trochę coli i ruszam dalej. Zostało 15 km, na złamanie 12 godzin szanse jeszcze są, choć mocno iluzoryczne. Oczywiście gubię się zaraz za punktem, bo nigdy nie wiem, która to alejka, a każde dodatkowe metry bolą jak cholera. O upływającym czasie nie wspomnę. I tu już naprawdę mam czarną dziurę. Nic, kompletna pustka, las, ścieżka, piasek, ja, czasem podbieg, czasem zbieg. Próbuję się zmobilizować do biegu, ale ból w udach wykręca mózg na lewą stronę. Człapię sobie. Podbiegam sto metrów, rzadziej dwieście. Mam wrażenie, że to nigdy się nie skończy, że ten las faktycznie jest jakiś stumilowy. 105 km. Początek końca. Dla mnie. Wyprzedza mnie najpierw dwóch zawodników, potem jeszcze jeden. Albo odwrotnie, serio nie pamiętam. I widzę ten podbieg, który w tamtej chwili wyglądał dla mnie jak 3xŚnieżka. Wdrapuję się, ospale, chyba ryczę z bólu, na pewno krzyczę, a jeszcze trzeba z niego zejść, ale w końcu wydostaję się z tego lasu. Teraz czeka mnie coś, co pewnie nazywa się przedmieściami Grodziska. Powrót do cywilizacji, jeszcze tylko trzy, dwa, jeden. Jest mostek, jest park, meta, a ja nieprzytomny. Ktoś zawiesza mi medal na szyi. Siadam z innymi, ale nie mam siły się odezwać. Od Huberta (z którym stanę na podium w kategorii) dostaję piwo, trochę ciepłe, a może idealne, takie lekko schłodzone jak dla chorego.

Hubert! Dzięki za piwo 🙂

Podsumowując:

Czas netto: 12:24:11
Miejsce w OPEN: 9
Miejsce w M40: 5

Czyli nie złamałem 12 godzin, co było celem, a jeszcze kilka kilometrów przed metą byłem na miejscu 5.
Jest dobrze?
Czy nie jest?

Trzeci raz na podium. Na cztery podejścia 😉

A teraz wyjaśniam dialog z początku relacji.
To pytanie zadała mi Magda jakieś dwa tygodnie po GWiNcie.
Wiedziałem, że wygra, po prostu wiedziałem. Nawet jeśli biegła z kontuzją.
Taka Zawodniczka to skarb dla każdego trenera!
Jest dobrze.

Niektórzy mówią, że to Pupilka Trenera. Trener mówi, że to Duma Trenera 😉
Przecież mówiłem, że wygrasz!!
Polecane

Un amore cosi’ grande – Ultra Cross Gwint 2022

Znacie ten dowcip: Co to jest opera? Opera to jest takie coś, co zaczyna się o dwudziestej, a gdy dwie godziny później patrzysz na zegarek, jest 20:15. A jak to się ma do ultra? Ano tak, że po setnym kilometrze zdaje ci się, że biegniesz dwadzieścia minut, a kiedy spojrzysz na garmina to okazuje się, że w tym czasie przebiegłeś czterysta metrów. Ale nie uprzedzajmy…

Oczywiście, że tęskniłem. Oczywiście, że nie spodziewałem się w roku 2019 tego, że szansę wyrównania rachunków z GWiNTem dostanę dopiero po trzech latach. I, co oczywiste, oddałbym kolejnych pięć w nowej nienormalnej normalności pod znakiem COVIDu, w zamian za pokój w Ukrainie… Gdzieś w tym wszystkim jest refleksja, że my tutaj zadowoleni, mniej lub bardziej szczęśliwi, z dachem nad głową, że tu toczy się normalne życie, a tam, w sumie niedaleko od nas, spadają bomby i giną ludzie. Ja już nie chcę wojny, ja chcę znowu pandemię!

***

Spokój i skupienie, ale głównie spokój – tak opisałbym siebie na godzinę przed startem. Ciekawe było przebieranie się w szatni z czołówką na głowie, bo fitness club już o tej godzinie zamknięty, a jak wiadomo – ostatni gasi światło. Dla bardziej dociekliwych dodam, że nie, nie było włącznika, a przynajmniej go nie znalazłem. Jeśli ktoś ma informacje, jak po północy włączyć światło w fitness clubie Fala, proszę pisać na priv. Albo na Berdyczów.

Lubię atmosferę autobusu wiozącego nas na start. Cisza. Słuchawki na uszach, a w nich stały zestaw, który towarzyszył mi na najdłuższych i na najcięższych treningach. Właściwie to jest prawie ten sam zestaw od pięciu lat, od dnia, kiedy postanowiłem zmierzyć się z ultra, i chciałem żeby od razu była to setka, a nie jakaś tam pięćdziesiątka. Jak spadać to z wysokiego konia. Gdzie jesteśmy, bo odpłynąłem? A, w autobusie. Muzyka. Noc. Szum silnika. I spokój. Trzeci raz lecisz, myślę sobie, spieprzyłeś drugi maraton, drugiego GWiNTa, co teraz może pójść nie tak. Gorzej niż w 2019 nie może być i nie będzie. To jeszcze knoppersa zjem, posłucham “The Final Countdown” i już. Nowy Tomyśl.

Zimno. Sprawdzałem pogodę od miesiąca. Kompulsywnie. Oby nie padało, to było jedyne życzenie. A teraz chłodno i ta wilgoć, taka trochę jak w lesie z baśni braci Grimm, jak napisał Varga. Powtarzam w głowie swój plan, bo tym razem go mam. Nie lecę na zasadzie “jakoś to będzie”, ani nie zamierzam decydować o strategii i taktyce pięć minut przed startem. Wszystko jest wyliczone, przećwiczone, jest dobrze, spokój, skupienie, toi-toi, krakers, kabanos, odliczanie do startu, żadnego picia, żeby potem nie latać w krzaki. Jest idealnie. Tylko zimno. Na szczęście jestem przygotowany. Rękawiczki z osłonkami robią robotę.

Odprawa. Start. Lecimy.

To znaczy oni lecą, bo ja spokojnie. 5:30-40 – tak przecież było w planie. Stawka się rozciąga, czołówka skręca, dzięki temu mogę policzyć światełka biegnące przede mną. Jest ich około dwudziestu, jest idealnie. Las, pole, las, psy szczekające w zabudowaniach. I niemiła niespodzianka. Najgorsza jest pycha, pycha że się zna trasę, bo przecież do pałacu w Wąsowie to ja bym trafił z zamkniętymi oczami. A nie trafiłem w bramę. Gdzieś w oddali mignęło mi coś odblaskowego i zamiast lekko w lewo, do pałacu, to ja lekko w prawo, w otchłań. Jeszcze niczego nieświadomego innego biegacza za sobą pociągnąłem. Ale szybko się zorientowałem. “Kurwa, to nie tu!”, krzyczę. Zawracamy sto metrów, nadal spokój. Skupienie, plan. Pierwszy punkt kontrolny. Dwa kubki coli, kabanosy i krakersy w kieszeń, jak zawsze.

Za Wąsowem wreszcie ciekawsze okoliczności przyrody. Trochę błota, sporo wiatrołomów, które co sprawniejsi przeskakują, a co inteligentniejsi obchodzą bokiem. Uczepiam się peletonu liczącego dziesięć osób i tak sobie biegniemy. Co jakiś czas ktoś schodzi z trasy za potrzebą (kawa lub herbata przed startem, hehe). Potem nas dogania albo i nie. Najczęściej nie. Biegnę sobie czasem na początku grupy, czasem na końcu, żadnych rozmów, skupienie, bo i korzeń się zdarza, a szkoda byłoby wywinąć orła. Spokój. Tak, spokój. Cały czas. Ogarniający całe ciało, sprawiający że ta maszyna, jak na razie, funkcjonuje doskonale.

A pamiętam swoje cierpienia sprzed trzech lat, kiedy ani nogi, ani żołądek, ani głowa.

Nic nie działało i te dwanaście godzin to była prawdziwa droga przez mękę. Przegryzam krakersa kabanosem, czasem dla urozmaicenia odwrotnie.

31 km. Porażyn, kolejny punkt, takie mniejsze 30% trasy już za nami. Dwa kubki coli, pomarańcze, uzupełniam zapas suchego prowiantu i lecimy dalej. Ktoś został, ktoś do nas dołączył. Samozwańczy Przywódca Peletonu zabawia nas rozmową, sprawia że to wszystko mija szybko, łatwo i przyjemnie. Nie wtrącam się do rozmów, nie żebym nie miał nic do powiedzenia, ale w planie było: Nie gadać, a jeśli już, to jak najmniej. Jak ten Fin z dowcipu… A nie, jeden dowcip na relację wystarczy. Lewa, prawa, przebieram, zagryzam, czasem tempo 5:40, czasem bliżej 6:00. Przywódca rzuca hasło, że trzeba być na mecie o piętnastej. Jak dla mnie rewelacja. Tereny już coraz bardziej GWiNTowe, jakiś podbieg, który na spokojnie podchodzę, a w dół nogi niosą. Jeszcze. Ale nie uprzedzajmy…

Coś koło 50 kilometra.

Lasówki. 40 km, teraz to już za nami większe 30%. Peleton się rozpada na punkcie, a ja  realizuję kolejny punkt planu: jak największą część trasy przebiec samotnie. To ma być mój GWiNT, moje cierpienie, i albo moja tarcza, albo na własnej tarczy. Nie podziwiam krajobrazów, nie kontroluję tempa, jestem w biegowym flow, czuję że mógłbym tak biec jeszcze tydzień. Płynę albo lecę, frunę nad tymi piaskami, zero zmęczenia, a moja mizantropia klepie mnie po plecach z uznaniem. Wreszcie ciepło, poranki na GWiNcie to jest coś, czego nie da się opisać, nie wpadając w grafomanię typu: ptaszki śpiewają, a przyroda budzi się do życia. No, budzi się, a ja biegnę, lewa, prawa, łyk izo, krakers, kabanos. Flow!

Grodzisk, przepak, 55 km, połowa za mną (informacja dla statystyków – czas: 5:21).

Teraz już wiem, że za dużo czasu tam straciłem. Niewiele by to ostatecznie pewnie zmieniło, ale i tak za dużo. Jakiś taki dygot. Niby wszystko sprawnie, ale za wolno. Jem makaron, symultanicznie przebieram się, zrzucam niepotrzebny sprzęt, gdzieś po głowie chodzi mi, że może uda się złamać jedenaście godzin. Oddaję wolontariuszom przepak (tak a propos – wszyscy jesteście naprawdę WSPANIALI, dzięki!!!), wcześniej przez minutę rozstrzygam dylemat: chipsy brać, a knoppersa to jednego czy dwa? Odmeldowuję się (chipsy zostawiam, knoppers jeden) i powoli rozpędzam diesla…

***

Tak sobie frunę i tak sobie myślę… że jeszcze nigdy nie biegło mi się tak dobrze. Prawie sześćdziesiąt kilometrów w nogach, a tu euforia, jakiej nie doświadczyłem dotąd na żadnym biegu. Nawet na maratonie w 2017, który biegłem szybko, ale tak na 95%. Bez wysiłku i jedynie z krótkim kryzysem w okolicach 35 kilometra.  Tempo już coraz częściej w okolicach 6:00, ale to i tak lepsze niż marsz w tempie 10 min. na kilometr, więc to mnie w ogóle nie martwi. Nic mnie nie martwi, czuję się doskonale, a oczami wyobraźni widzę już te nagłówki, że tak, że złamał jedenaście godzin! To co na 69 kilometrze wydaje się jak najbardziej realne, tysiąc metrów dalej pęka jak bańka mydlana. Nagle kończy się euforia, jakby ktoś użył przełącznika. Koniec. Zgon. Przechodzę do marszu, bo nie rozumiem, skąd to osłabienie i przede wszystkim dlaczego tak nagle. Do mety 40 kilometrów, więc to tylko 4-5 godzin cierpienia, próbuję się pocieszyć i zbieram się do biegu, już nieco wolniej. Dojeżdża do mnie rowerzysta z Grodziskiego Klubu Biegacza, to on kilka kilometrów wcześniej poinformował mnie, że jestem piąty albo szósty. Teraz dodaje, że mam dużą przewagę nad następnym w stawce. Byle do Rakoniewic, rowerzysta wskazuje mi drogę, a ja staram się, żeby chociaż biec w tempie ciut poniżej 6:00. Docieram na rynek, a tam znowu za długo,  tak jak w Grodzisku, nic by to nie zmieniło, ale to była niepotrzebna strata czasu, a i sił niewiele dzięki tej przerwie (od)zyskałem.

– Chcesz colę rozgazowaną czy normalną? – pada pytanie, a ja najwyraźniej nie do końca świadomy, odpowiadam:

– Tak.

Już nawet nie pamiętam, jak ten problem został rozwiązany. Biorę izo w bukłak, trochę kabanosów i krakersów i lecę. No, posuwam się nieco. A tu pierwsza niespodzianka. Fragment drogi wzdłuż pola wysypany drobnymi kamieniami, a ja w butach na szosę. Jak co roku, i jak co roku to wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Wygoda ponad – no, właśnie – ponad co? Bo każdy kamień boli, a to dopiero początek koszmaru. Ale nie uprzedzajmy…

Wygląda niewinnie, ale to naprawdę pionowa ściana. I to na setnym kilometrze. Fot. Adam Jęcz

Próbuję obejść ten odcinek bokiem, przedzieram się skrajem pola, oczywiście już mam kamienie również w bucie, siadam, zdejmuję buta, mam problem ze wstaniem, najchętniej położyłbym się gdzieś na trawie, w słońcu, na pół godziny, odpocznę. Zbieraj się, krzyczy moja mało sportowa dusza, ruszam. Cztery godziny do końca koszmaru. Cudownie.

Gasnę jak radio lampowe. Coraz wolniej, tempo dobija już do 7:00, złamanie jedenastu godzin jest już nierealne,  bo na trasie mamy kolejną niespodziankę. Wiosenne tornada to nie tylko wiatrołomy na trasie, ale także mnóstwo szyszek i drobnych gałęzi, których ilość sprawia, że nie wszystkie da się ominąć. I teraz próbuję biec, a każda szyszka lub gałąź wbija mi się boleśnie w stopy. “Kiedy boli każda szyszka” – taki tytuł mogłaby nosić ta relacja, ale jeszcze by się komuś z czymś skojarzyło i dopiero by było.

Podsumujmy: mniej więcej 80 kilometr biegu, bolące stopy, piekące uda (nie wspominałem?), a za mną właśnie czterystumetrowy odcinek pełen szyszek, który pokonywałem dwa dni. I w tym momencie jakiś szósty zmysł, pewnie ten sam, który cztery lata temu ocalił moje pierwsze miejsce w M40, każe mi się obejrzeć za siebie. I kogo widzę? Mhm. Zawodnika Normal GWiNTa. “Duża przewaga” okazała się określeniem bardzo subiektywnym, albo też pokazuje jak wolno pokonywałem ostatnie kilometry (6:30-7:50). Walczę przez kilka kilometrów, ale ani Marcin nie odpuszcza (jest cholernie mocny), ani ja nie jestem w stanie go zgubić (jestem cholernie słaby). Tak sobie biegniemy w milczeniu. Padają między nami dosłownie dwa zdania, ja pytam z jakiej jest kategorii wiekowej, on odpowiada (tak, oczywiście że jest w M40). No dobra, Marcin wypowiedział jeszcze, a właściwie wykrzyczał wiązankę, kiedy to potknął się o korzeń.

Głodno. 92 km. Wbiegamy razem. W głowie rodzi mi się taki sprytny plan, żeby opuścić ten punkt jak najszybciej. Bukłak prawie pełen, jedzenie w razie potrzeby też się znajdzie, a może zyskam w ten sposób trochę czasu i ucieknę Marcinowi. No to uciekam. Trwało to jakieś pięć kilometrów i wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku, a i tempo nie powalało. I kiedy widzę znów te nagłówki, że “po heroicznej walce pokonał…” odwracam się dyskretnie przez ramię… Marcin jest jakieś dwadzieścia metrów za mną.

“Pieprzę to”, mówię sobie, zatrzymuję się, opieram ręce o kolana, zwieszam głowę, Marcin mija mnie bez słowa.

A ja szepczę w głowie: “Leć, człowieku, leć. Prywatnie bardzo cię lubię, ale na teraz mam cię dosyć”. Dwanaście kilometrów do mety. Godzinka z hakiem, dużym raczej, kalkuluję. Albo się zbierzesz do kupy i złamiesz chociaż 12 godzin, albo zostaniesz w tym lesie na zawsze – wybór jest prosty. Do przodu. Marszem nie bardzo, bo ból od kości skokowej promieniuje aż do kolana. Biegiem też nie, bo uda są w podobnym stanie. Kuśtykam powoli. Krzyczałbym, gdyby to cokolwiek zmieniło. Krzyczałbym, gdybym miał siły. Byle do przodu. I już raczej nie oglądaj się za siebie. I to już ten czas, kiedy lepiej nie patrzeć na garmina, bo dowcip o operze staje się aktualny jak nigdy…

Marcin znika mi za ostatnim poważnym podbiegiem, który na zdjęciu wygląda dość niewinnie, a w rzeczywistości jest pionową ścianą i to na setnym kilometrze. Ale teraz już z górki. Wydostaję się z lasu, z tych szyszek i gałęzi. Odliczam kolejne metry. Mimo wszystko wolę ból ud, kiedy biegnę niż ból w stopie w czasie marszu.

“Pusty jak skarpeta”, śpiewał kiedyś Muniek Staszczyk i tak się teraz czuję.

Nie ma nic. Nie ma przeszłości, przyszłości. Jest tylko tu i teraz. A to teraz to za krokiem za krokiem. Powoli, może ociężale, ale do przodu. Nie ma bólu psychicznego, nie ma traum, wszystko zostało gdzieś daleko, albo raczej zostało zdarte papierem ściernym. Nawet specjalnie nie bolało. A tu już Karpicko, gdzie jako dzieciak spędzałem kilka razy wakacje, to już ostatnia prosta. Najdłuższa, ale przynajmniej podłoże o wiele bardziej sprzyjające. Ciągnie się niczym „Śpiewacy Norymberscy”. Jakiś przechodzień rzuci: “Dalej, dawaj”, a ci wylegujący się na plaży patrzą na mnie jak na idiotę. Może źle to interpretuję, może w ich spojrzeniu jest podziw, albo chociaż jego namiastka. I już albo dopiero – upragniona meta. Ktoś wiesza mi medal na szyi, wszyscy gratulują, a ja czuję się nieobecny duchem, jakby tylko ciało dotarło do mety. Pierwszy raz w życiu całuję medal i dzwonię, też pierwszy raz.

Komu dzwonią, temu dzwonią…

Zegar stanął po 11 godzinach i 53 minutach, co dało 6 miejsce w OPEN i drugie w kategorii M40.

W szatni spotykam Leszka, z którym dzieliłem klęskę w 2019 roku. No i Marcina. Gratuluję mu szczerze, wymieniamy spostrzeżenia. Potem tylko krótkie czekanie na dziewczyny (2 i 4 w OPEN na Mini Gwincie) i nieco dłuższe na dekorację.

Co dalej? Po ostatnim GWiNcie naprawdę miałem ochotę na rozwód, ale była ona równie wielka jak chęć ponownego zmierzenia się z tym biegiem i dystansem. A trzy lata separacji sprawiły, że moja miłość odżyła. Zaliczyłem wszystkie trzy trasy Normal, ale tylko jedną poniżej dwunastu godzin, tak więc… Ale nie uprzedzajmy…

W tym roku mam(y) TRZY!!! 😉

Polecane

Still Loving You – Ultra Cross GWiNT 2019

Biorąc za wzór pierwsze zdanie „Love Story” Ericha Segala („Co można powiedzieć o dwudziestopięcioletniej dziewczynie, która umarła.”), powinienem zacząć tak: co można napisać o stukilometrowym ultra, które się – żeby nie napisać dosadniej – zawaliło? Na tym zdaniu powinienem zakończyć, zawiera ono w sobie wszystko, jest doskonałe, jest początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Bo poza tym zdaniem nie mam nic. Brzmi to paradoksalnie, bo jednak mowa o relacji z biegu na ponad sto kilometrów, a ja stu słów nie potrafię na jego na temat złożyć. Nie mam nic, że powtórzę, dla wzmocnienia efektu. Bo co? Przyjechałem do Nowego Tomyśla, przyjechałem, pakiet odebrałem, odebrałem, jego skład tradycyjnie pominę, spotkałem paru znajomych z zeszłego roku, spotkałem, nowe znajomości nawiązałem, nawiązałem. Mogłaby ta wyliczanka trwać w nieskończoność, ale przypomnę nieuważnym, że to nadal jest relacja z biegu, a nie spis treści podręcznika relacji interpersonalnych.

Brothers In Arms

To może zacząć od końca? Choć zakończenie już zdradziłem, zawaliłem ten bieg, od pierwszego do ostatniego kilometra. Od rana, jeszcze nim dojechałem do bazy zawodów, żołądek mi szwankował, wszyscy aż do startu pocieszali mnie, że to z nerwów, ale ja wiedziałem, że nie o nerwy chodzi, że zachodzą tam poważniejsze procesy, niezbyt przyjemne, dodam. Odzyskałem chwilową równowagę dzięki spaghetti zjedzonemu u Asi i Bartosza, ale im bliżej startu tym sytuacja stawała się, krótko mówiąc, boleśniejsza. Nie pomogła ani herbata tuż przed startem, ani szybka wizyta w toi-toiu, cały czas dziwne ssanie w żołądku, który miałem wrażenie, że ścisnął mi się w niewielką kulkę i przykleił do kręgosłupa.
Start w Grodzisku, w parku, w który umiejscowiona była zeszłoroczna meta, miejsce mojej chwały, mojego ultra debiutu, mojego miejsca tuż za podium i zwycięstwa w kategorii wiekowej. Pierwsze kilometry to droga przez mękę. Zapominam o planie taktycznym, staram się trzymać jakiekolwiek tempo, boję się wypić łyk wody, bo nie wiem, co na to żołądek, a spodziewałem się najgorszego. Po dziesięciu kilometrach przyzwyczajam się, nieśmiało zaczynam popijać, biegnę już wtedy z Leszkiem, którego poznałem w zeszłym roku i jeszcze o tym nie wiemy, ale spędzimy razem na trasie ponad sto kilometrów. Brothers In Arms albo Grumpy Old Men.

60079308_376183109657868_9111321262134657024_n
Brothers In Arms już na mecie.

Aż do Rakoniewic bawię się w pacemakera, prowadząc sporą grupę biegaczy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich długo z nami wytrwał, choć tempo niezbyt oszałamiające. Taki wolniejszy trucht, bo wraz z bólem żołądka przeszła mi ochota na walkę, chcę tylko dotrwać do mety w Nowym Tomyślu. Coraz odważniejsze te łyki wody, ale nadal robię dobrą minę do złej gry, opowiadam nieśmieszne dowcipy, które nie wywołują ani salw śmiechu, ani entuzjazmu, ani niczego, a tymczasem już pierwszy punkt kontrolny w Rakoniewicach. I wzorem roku ubiegłego cola w kubek, kabanosy i krakersy w rękę i lecimy dalej, choć tempo nadal równe, ale wolne, i zapada decyzja, że będziemy tak biec do mety, przynajmniej próbować będziemy trzymać to 6:00 z małym plusem, że doświadczenie, siwe włosy i że tacy jesteśmy sprytni. Nie jesteśmy, nie byliśmy, może jeszcze kiedyś będziemy, tempa nie utrzymamy, rozejdzie się we wszystkie strony, ale nie uprzedzajmy. Gubimy peleton, biegniemy we dwójkę, rozmowa, milczenie, dowcip (mój, niezbyt śmieszny, jak zawsze), woda, kabanos, krakers. O żelach w plecaku nawet nie myślę, a żołądek to na chwilę dochodzi do siebie, po czym odmawia dalszej współpracy. Acha, jeszcze zgodnie, jak na komendę, sikamy w krzakach. Taki urok ultra, kto był, ten wie.

Twarda mina

I cały czas łudzimy się, że jest dobrze, że tempo optymalne, że doświadczenie (haha!), że ten bieg zacznie się na czterdziestym kilometrze. Nie, on już się dla nas skończył, ale twarda mina na ultra to podstawa sukcesu, tak jak równie twardy czerep, przydadzą się również mocne nogi, ale bez przesady. Drugi punkt kontrolny w Głodnie był, na pewno, ale ani żadnego wspomnienia (poza utartym schematem żywieniowym – cola, kabanosy, krakersy), ani żadnej refleksji, a na liczniku już 36 km, jedna trzecia, jakby nie liczyć, kryzys mały był chwilę wcześniej, ale nawet nie przyznałem się do niego Leszkowi, a on nie przyznał się mnie, ale to wyjaśnimy sobie za kilkadziesiąt kilometrów. Biegniemy, odliczając dystans do przepaku, ustalamy, że zatrzymujemy się na dziesięć minut, bo cóż tam dłużej robić? Robimy rachunek sumienia, co na przepaku, że zmienić buffa, może koszulkę, zostawić rękawiczki i że pora na izotonik do bukłaka, bo tej wody to już dłużej nie zniosę. A żołądek jak Wańka–Wstańka, co odpuści, to po chwili odda ze zdwojoną siłą. Twarda mina ma wielką przyszłość, mówię wam.

Przepak, no to raz, raz. I siedzimy na tym przepysznym kremem pomidorowym pełni nadziei, teraz, kurwa, my! Bo jeśli nie my, to kto? Żołądek z zadowoleniem przyjmuje zupę, a ja czekoladę, i dwa kilo krakersów i kabanosów. Cola też niezła. Lecimy. Sikamy, jak na komendę, wiadomo. Ten odcinek znamy, biegliśmy go w zeszłym roku, to na nim się poznaliśmy, choć spędziliśmy razem raptem kilka minut. I oboje mamy świadomość, że im dalej, tym trudniej, że po sześćdziesiątym kilometrze zaczną się te liczne podbiegi, niezbyt długie, ale strome, te, które przeleciałem w zeszłym roku na pełnym entuzjazmie, jaki cechuje naiwność debiutanta. Wtedy wygrałem, teraz pora na porażkę, coraz bardziej jesteśmy jej świadomi, choć żaden z nas nie chce tego wyartykułować na głos. Pierwszy podbieg, zaraz za nim drugi, trzeci, czwarty, ciągną się po horyzont. Przesadzam, to oczywiste, ale… Dwie myśli. Pierwsza, w zeszłym roku biegliśmy ten odcinek w nocy, a jak wiadomo nocą każdy kot jest czarny, a podbieg niewielki. Druga, bo przecież w tym terenie będzie rozegrany Mini GWiNT, a w nim wystartują moje dwie zawodniczki: Ania i Magda. Ostrzegałem je przed tymi podbiegami, że tu się cała zabawa zacznie, więc lepiej do tego momentu oszczędnie, żeby nie powiedzieć – ostrożnie. A tymczasem, to co widzę, a czego nie widziałem w zeszłym roku, to nagromadzenie tych podbiegów. W górę, w dół, w górę, w dół… I mówię do Leszka: „One mnie zabiją!”, bo przecież nie ostrzegłem ich, że te podbiegi to aż takie, ja myślałem, że kilka, że takie, ech, no trochę w górę, ale nic specjalnego, a tymczasem cierpimy razem, choć Leszek twierdzi, że ja na nich fruwam. Twarda mina robi różnicę, mówiłem, nie?

Czasem ktoś do nas dołączy, częściej ktoś nas wyprzedzi, z rzadka my kogoś. Jakiegoś zmarnowanego stumilowca, który, „ja chłopaki z wami”, ale daje radę raptem kilkaset metrów, zwalnia, przechodzi do marszu, a my coraz bardziej oddalamy się od założonego tempa, powoli zaczynamy trzymać się podstawowej zasady na setce, czyli byle do przodu. Czołgaj się, maszeruj, ale napieraj. Na punkcie z Kuźnicy Zbąskiej dowiadujemy się, że zajmujemy 17 i 18 pozycję, co pewnie podcina nam skrzydła (mi bardzo!), ale przecież jeszcze tylko czterdzieści kilometrów, co może pójść nie tak, skoro wszystko już poszło źle? Wszystko jest do dupy, biegniemy osiemset metrów, potem dwieście marszu, podbieg, w dół, bieg, marsz, kabanos, krakers. Żadnych większych kryzysów, poza tym, że każdy zbieg rozrywa mięśnie czworogłowe, na (haha!) czworo.

Chleb ze smalcem

O, Jastrzębsko. Co oznacza, że to kolejny punkt i że tu mniej więcej kończą się te upierdliwe podbiegi, a na punkcie czeka Bartosz, szepcze do mnie konspiracyjnie: „Mam coś dla ciebie” i podaje mi plastikowe pudełko, a w nim… chleb ze smalcem, o którym marzyłem w zeszłym roku, o którym wspominałem, będąc u Asi i Bartosza na kolacji, a oni po prostu spełnili moje ultra marzenie! Jesteście najlepsi! Jem kawałek, resztę chowam do plecaka, jeszcze tylko zdjęcie (tak, ten grymas na mojej twarzy, to wyraz wręcz ekstatycznego zadowolenia, na osiemdziesiątym kilometrze ciężko coś więcej z siebie wycisnąć).

59857133_890666701275367_631074963733872640_n

I to mniej więcej od tego miejsca Leszek zaczyna mnie namawiać, żebyśmy się rozdzielili, że niby mocniejszy jestem, a on mnie tylko spowalnia. Mówię, dobra, dobra, bo niespecjalnie chce mi się walczyć o 13 miejsce w OPEN i 6 w kategorii, a poza tym, aż taki mocny nie jestem ani nie byłem. Toczymy się więc wspólnie od punktu do punktu, w Miedzichowie paszcza mi się śmieje na widok domowego placka, który pochłaniam w ilościach przemysłowych, bo nie jestem w stanie już patrzeć ani na kabanosy, ani na krakersy, a żele nadal leżą sobie nietknięte w plecaku. W końcu męska decyzja – rozdzielamy się za Bobrówką, przez którą w tym roku przeprawa nie stanowiła większego problemu, była pozbawiona ryzyka, bo członkowie NKB Chyży idealnie ją przygotowali. No, to cześć, powodzenia, do zobaczenia na mecie, żegnamy się z Leszkiem, gdzieś w okolicach setnego kilometra. Szybko zaczynam doceniać jego towarzystwo, bo mimo ładnych okoliczności przyrody, to odezwać się nie ma do kogo, nikt nie wysłucha nieśmiesznego dowcipu, smutek i nostalgia. Zbliżam się do mety, próbuję podsumować ten bieg, ale wiem, że na to za wcześnie. Wiem też, że tak po prostu bywa. Raz na wozie, raz pod wozem, a raz kozie śmierć. I tego chyba zabrakło. Ryzyka. Tej odrobiny szaleństwa, na którą było mnie stać w zeszłym roku, a która wraz z odrobiną szczęścia przełożyła się na miejsce, będące poza zasięgiem moich marzeń. Dobra, wystarczy, wracamy na trasę. Już Nowy Tomyśl, ostatnie zakręty, wpadam na Rynek, przekraczam metę, zbieram (nie)zasłużone gratulacje, dostaję medal, a od Moniki piwo.

W stosunku do zeszłego roku poprawiłem się o 12 minut… Klęska. 15 w OPEN, 8 miejsce w M40. Bez komentarza.

60341234_604776590023935_5633522033078829056_n
Przedostatnia prosta.

Sprawdzamy, jak idzie dziewczynom: Magda jest druga w OPEN, czyli zgodnie z planem, a Ania druga w kategorii, czyli jeszcze bardziej zgodnie. Kilkanaście minut później przybiega Leszek, na gorąco wymieniamy uwagi, ale chyba nie dochodzimy do żadnych konstruktywnych wniosków, z drugiej strony, nie mają one już żadnego znaczenia, najważniejsze, że dobrze się przez te sto kilometrów wspólnie bawiliśmy. A o to przecież tak naprawdę chodzi w tym całym ultra.

59900018_2305154139527688_8970832976371777536_o
Na mecie z Anią. (7 w OPEN, 2 miejsce w K30). Trochę krzywy ten trener, ale bardzo dobry, a już na pewno lepszy niż zawodnik.

Na mecie pojawiają się dziewczyny, dekoracje, zdjęcia, chleb ze smalcem, piwo, prosecco i inne atrakcje. I myśl, że za rok znowu pojawię się na starcie, bo nadal kocham cię, Gwincie, choć z czasem coraz trudniejsze to uczucie… Ale wrócę, obiecuję!

60159702_360659514649511_4508470369392263168_n
Dziewczyny spisały się na medal, a te puchary im się po prostu należały! :–) Tak, wiem, miały być trzy, ale nie zawsze może być Dzień Dziecka.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Polecane

Maszeruj albo giń – Ultra Cross Gwint 2018

„Nie wiesz, jak zacząć, zacznij, że zaczynasz”, radzi pisarz Janusz Rudnicki. Na przykład – „Na początku mego listu…”. Na początku mojej relacji powinienem umieścić podróż pociągiem z Poznania do Grodziska, w fotelu funkcjonalnością i wygodą przypominającym narzędzie tortur. Ale przeżyłem tę godzinę, ten nudny krajobraz, pola ciągnące się po horyzont, smętne miasteczka i wsie, współpasażerów umęczonych robotą, wracających z metropolii na swoją ojcowiznę, której ani uprawiać nie chcą, ani nawet nigdy nie chcieli. A może ojcowizna już sprzedana pod obwodnicę albo Autostradę Wolności, co, musicie przyznać, z pewnością jest jakimś postępem cywilizacyjnym.

Ale to nie jest początek tej historii. Parafrazując klasyka: „inne początki są w niej czynne”. O czym może później.

Pakiet odebrałem, obóz w hali rozbiłem, rozmowy z innymi uczestnikami odbyłem, wszyscy patrzyli na siebie trochę jak bokserzy przed walką, a może mi się tylko zdawało. Biedronka w Grodzisku wyglądała jak po najeździe Hunów, nawet bananów nie było, pizza w Pepino dobra, przy okazji pozdrawiam panią kelnerkę, tyleż ładną, co niemiłą. Powrót na halę, większość już śpi albo do snu się szykuje, poza tymi, którzy dopiero dojechali i teraz pokonują tę samą drogę, którą ja mam już za sobą. To tak w telegraficznym skrócie, może dzięki niemu dotrę do sedna nim wszyscy poumierają z nudów.

Czytaj dalej „Maszeruj albo giń – Ultra Cross Gwint 2018”

IV. Luboński Bieg Niepodległości, czyli lekcja muzyki

Czas: wtedy, kiedy jeszcze niezbyt zdolni uczniowie zamiast trywialnej jedynki dostawali dumną dwóję. Miejsce akcji: szkoła podstawowa, klasa druga, lekcja muzyki. Osoby dramatu: nauczycielka muzyki, sroga, wygląda na starą pannę, a nie jest, uczniowie, różni, zdolni i ci mniej. Nauczycielka: Nowak! Hymn Polski! Nowak zaczyna recytować, choć raczej powinien śpiewać, nie? Jeszcze Polska nie zginęła, póki… Siadaj, dwa!, przerywa brutalnie nauczycielka, następny!, ryczy jak kapo na apelu, wstaje następny, Niedziela się nazywa, zaczyna: Jeszcze Polska nie zginęła, póki… Siadaj, dwa!, ryczy stara panna, którą nie jest. I tak pół klasy wycięte jak choinki przed świętami.

Tośmy powspominali, to znaczy ja, bo wy tu siedzicie prawie jak ja wtedy na tej lekcji. Teraz uważać, dzieci, przeskok będzie. Trzydzieści lat jak z bicza strzelił, swoją drogą debilnie to brzmi. I już lekcja bardziej wuefu choć i muzyki. 11 listopada, Bieg Niepodległości, Luboń, czas i miejsce akcji podaję, zanotować, zapamiętać, zdać, zapić. Przed biegiem komenda: do hymnu! Taki ze mnie patriota, że nie wiem nawet, czy „póki” śpiewać, czy „kiedy”. Męska decyzja, nie śpiewam, nic się nie nauczyłem w tej szkole, stwierdzam, za to teraz dowiaduję się, że Mazurek Dąbrowskiego ma aż cztery zwrotki, i refreny też cztery, to znaczy jeden, ale cztery razy, nigdy bym nie przypuszczał, zaczerwieniam się, boję trochę, że mnie, kurwa, aresztują jeszcze, do lochu z nim, hymnu nie zna, se, kurwa, nie pobiega, widzę oczami wyobraźni. Strzał i po mnie, ale okazuje się, że to nie do mnie, nie wyrok, start, starter strzelił, ogary poszły w las, a my w Luboń.

Po stu metrach nagle stop, jak stop, jak start dopiero? Wpadam na kogoś, ktoś na mnie. Z gracją wymijajmy sprawcę zamieszania, tego stopu przymusowego, znaczy. To samochód, tzw. pilot biegu z zegarem na dachu, rozłożył się jak dąb albo jak dziwka na łóżku. Lecimy. Prosta, zakręt, prosta, zakręt i tak dalej. Strzelają flesze, grupka biegaczy robi sobie zdjęcie w biegu, samojebkę, musimy poprawić, bo Marek się nie załapał, pokrzykuje dowódca brygady. Wyprzedzam ich, jeszcze tylko dwa uderzenia drzewcem od flagi, to pewnie za ten hymn nieznany przeze mnie i pierwszy kilometr za mną.

Czytaj dalej „IV. Luboński Bieg Niepodległości, czyli lekcja muzyki”

15. Poznań Maraton – relacja

…czyli „nie miało boleć aż tak”.

Siedzę i siedzę, a powinno być, że biegnę i biegnę, makulatury literackiej wyprodukowałem tonę albo i dwie, wiadomo od dawna, że papier zniesie wszystko, choć należy dodać zgodnie z duchem czasów, że monitor komputera zniesie znacznie więcej. No i znosi moją nieporadną składnię, ubogie słownictwo i styl ciężki jak krok na 40 kilometrze maratonu. To chyba wersja trzecia albo czwarta, łatwo się pogubić, dokumentów o błyskotliwym tytule „15. Poznań Maraton” mam pół komputera, a drugie pół to zdjęcia, na wszystkich biegnę, na żadnym nie siedzę. I z tych wersji, które ostatecznie sczezną na dysku, to jeden akapit mam, ostatni, ale nie uprzedzajmy.

Na starcie tradycyjnie: Ryszard Prezydent, Rydwany Ognia i Maria Pańczak. Kenijczycy w pierwszym rzędzie, nim zabrzmiał strzał już byli w połowie dystansu, szans nie dali nikomu, również tradycyjnie, choć Polacy trzymali się dzielnie, ale przecież o bieganie chodzi, a nie o trzymanie, i ja, pośród tych sześciu tysięcy. Skazańców, chciałoby się dodać, żeby dramatyzm wzmóc, ale przecież sami sobie te 42 kilometry wybraliśmy, i podejrzewam, że większość z nas zrobiła to na trzeźwo, świadomi pełni praw i obowiązków, więc raczej nie skazańcy, a wybrańcy. Biegniemy.

Pierwszy kilometr, ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu, ewentualnie w rannym pociągu relacji Krzyż-Poznań, znam z autopsji, zdarza mi się. Drugi kilometr, obok mnie Bosonogi Biegacz z Flagą z Małopolski zaprasza na swój siedemdziesiąty maraton. „W tym tygodniu?”, pyta ktoś błyskotliwie, a i złośliwie. Aż żałuję i zazdroszczę, że to nie ja. Trzeci kilometr, dziwne, ale ktoś leży na poboczu. A właściwie nie ktoś, a biegacz. W pewnej całodobowej stacji informacyjnej już zacierają ręce, jest trup, bo co to za maraton bez trupa. Ukraina, ebola, Państwo Islamskie – to się nie liczy, my musimy, a właściwie oni muszą, mieć swojskiego trupa, Polaka-biegacza.

Reflektor wspomnień

Czwarty kilometr, spotkanie po latach, wpadam na Kubę, przepraszam – Jakuba, bo Kubę to ja miałem w dzieciństwie pod postacią papużki falistej i chomika syryjskiego. Kilka zdawkowych zdań, z dumą oświadczam, jak to cały przedmaratoński stres pozostawiłem w małej szaro-zielonej budce. Zostawiam go, biegnie za wolno, no i boję się, że zaraz zapalimy reflektor wspomnień, a nie rozmawialiśmy dłużej jakieś 18 lat. Pełnoletnia ta nasza nieznajomość.

Piąty kilometr, zaczynam rozglądać się za punktem odżywczym, brzmi to trochę jak punkt skupu żywca. Ciepło się robi, może nie jest to lipiec w październiku, ale fachowcy powiedzą potem, że „bieg odbył się przy wysokiej wilgotności powietrza”. No dobrze, a gdzie ten punkt? Jest tuż przed stadionem, no to trzy kubki wody na siebie i na murawę. Wstyd przyznać, ale to moja pierwsza na nim wizyta, na tym nowym oczywiście, bo na starej Bułgarskiej bywałem, owszem, śpiewałem, też, że Legia nie jest fajna, a Górnik to już w ogóle. Reflektor wspomnień – wyłączamy.

Przypominam sobie o moim planie na ten bieg, o planie, w który chyba od początku nie wierzyłem, a jednak zdecydowałem się go realizować. Dwanaście godzin przed startem powiedziałem do Marii, że jeśli kolano wytrzyma, to ja zrobię resztę. A właśnie, kolano. Bolało od dwóch tygodni, a może od zawsze. Po 15 kilometrach długiego wybiegania zaczynało boleć, po dwudziestu bolało bardzo, a po 25 ból stawał się nie do zniesienia. Ból przerażał mnie bardziej niż dystans – niezłe hasło, nie? Teraz mamy kilometr ósmy, a ja zaczynam czuć lekkie kłucie z boku rzepki, a może raczej: „myślę sobie, coś mi, kurwa, rzepkę skrobie”. Nie musicie wierzyć, ale ja naprawdę ten wers wymyśliłem na trasie maratonu, dokładne miejsce też pamiętam. A na dodatek tempa nie trzymam żadnego, tych pierwszych kilka kilometrów poszarpane niczym szrapnelem.

Pisałem o stresie i jak się go elegancko pozbyłem na godzinę przed startem, pisałem. Dodam, że jeszcze przed żadnymi zawodami nie byłem tak zdenerwowany. I nie tylko to. Bałem się. Bardzo. Czekałem na ten moment ponad 720 dni, czyli około 17 300 godzin, przez ten czas, bez większego wysiłku, można przebiec około 400 maratonów. Mi wystarczył ten jeden, ten mój, ten drugi w życiu, ten 15. Poznań Maraton.

Nie czas na coming out

Miałem świadomość, że dwie nieprzepracowane zimy mogą mi się odbić czkawką, a w najgorszym wypadku nieźle mnie sponiewierać. Pamiętałem też ten marcowy dzień, kiedy wróciłem z treningu całkowicie załamany, kiedy uznałem, że kolejny sezon stracony, że maraton to ja w telewizji może kiedyś zobaczę, bo nawet nie będzie mi się z żalu chciało wyjść z domu pokibicować. I nie czas, i nie miejsce, tutaj i teraz na coming outy, zostawmy je słynniejszym i bardziej sportowo utytułowanym. Ja pozostanę przy swoim eufemizmie, że wiosną tego biegania po prostu nie czułem.

Wracamy na trasę. Wspomnień czar odsłona druga, ostatnia raczej. Spotykam M., dawną znajomą, przy której moją nieznajomość z Jakubem można z powodzeniem nazwać prawdziwą przyjaźnią. Pytam, jak leci, taki banał, jaki można wyartykułować na 15. kilometrze maratonu, jak i w kolejce do kasy w Tesco. Bezpieczny, wydawać by się mogło, ale zamiast odpowiedzi słyszę jedynie burknięcie, i to raczej mało przyjazne. Nie byłem przygotowany na takie traktowanie i, jak to się ładnie mówi, zapomniałem wtedy języka w gębie, ale teraz mogę się odgryźć. Złośliwi, czyli ja, powiedzieliby, że jak się już nie biega maratonu w 3:08, a za to wyhodowało sobie piękną skórkę pomarańczową, to już nie trzeba starym znajomym na zaczepki odpowiadać. Zemsta bywa słodka. Biegniemy dalej. A M. tego maratonu nie skończyła, zdarza się, nie?

15poznan-maraton-03

A kuku na 15. kilometrze

Czytaj dalej „15. Poznań Maraton – relacja”

pięć osiem jeden trzy*

10 dni do 15. Poznań Maraton
17 dni do 4. Samsung Półmaraton w Szamotułach
41 dni do 4. Lubońskiego Biegu Niepodległości

Strach… to może zbyt duże słowo, ale po kolei…

To nie miało prawa się już zdarzyć, myślałem, miałem nawet przekonanie graniczące z pewnością, że ten etap mam już za sobą, że zostawiłem go, tam gdzie jego miejsce, czyli w kategorii działań (a właściwie ich braku), do których już nigdy nie dopuszczę, bo taki ze mnie porządny biegacz, że tylko jakaś kontuzja, i to raczej ta z tych bardziej bolesnych, może mnie powstrzymać. O czym tak enigmatycznie piszę? O trzytygodniowej przerwie w treningach na przełomie lipca i sierpnia. Wytłumaczenia żadnego nie mam, jak i usprawiedliwienia, no może poza tym, że leń mnie dopadł, a upał dobił. Powrót był ciężki, momentami bolesny, ale wróciłem nie tylko na biegowe ścieżki, ale i do formy niejakiej, o czym za chwilę.

sierpien

Dowód przestępstwa 😉

W związku z tym plan treningowy porzuciłem po miesiącu, co prawda nadal trenowałem według jego wytycznych, ale nie traktowałem go już tak dogmatycznie, raczej jako wskazówkę. A muszę przyznać, że ten plan działał, jak tylko na dobre powróciłem do uczciwego i ciężkiego trenowania to postęp widoczny był właściwie z tygodnia na tydzień. Dobrze pamiętam, jak pod koniec sierpnia walczyłem o 7 km w tempie 4:40, a już kilka tygodni później 16 km w tymże tempie przyszło mi właściwie bez większych trudności.

Tylko ta waga… cztery kilogramy więcej niż dwa lata temu, i już się nawet pogodziłem z myślą, że w ciągu miesiąca** się do tego wyniku nawet nie zbliżę. Zauważyłem natomiast pewną, dziwną prawidłowość – mianowicie: im więcej biegam, tym waga rośnie szybciej i z niebywałą wręcz konsekwencją, natomiast trzytygodniowa przerwa w treningach spowodowała spadek wagi o ok. 1,5 kg. „Bądź tu mądry i pisz książki”, jak mawiał pewien mój kolega, muszę przyznać, że nigdy tej mądrości ludowej nie rozumiałem i nie rozumiem do dzisiaj. To tak na marginesie, a wszelkie wyjaśnienia tradycyjnie z chęcią przyjmę.

Nie muszę specjalnie grzebać w archiwum bloga, trzeba też przyznać, że jest ono nad wyraz skromne, żeby wiedzieć, że dwa lata temu, przed maratońskim debiutem, jednego byłem pewien: że na pewno ten bieg ukończę. Teraz moje bolące prawe kolano tę pewność mi odbiera, a wizja zejścia z trasy np. na 35. kilometrze nie jawi mi się jako coś niewyobrażalnego. Chucham i dmucham na to kolano, nie forsuję, odpuszczę być może nawet ostatni ciężki trening, żeby tylko wytrzymało, żeby ból był do wytrzymania.

O strachu jeszcze miało być. Być może to za duże słowo, może jest to rodzaj stresu przedstartowego, ale muszę przyznać, że ten stres jest nieco bardziej uświadomiony. Dwa lata temu wiedziałem, że będzie boleć, ale nie wiedziałem jak bardzo. A bolało bardzo. Czy to dlatego drugi maraton jest uznawany za trudniejszy, że człowiek wie, czego się spodziewać?

Skoro już o mądrościach ludowych wspominałem, to przypomniała mi się jeszcze jedna: „Kto nie ryzykuje, w Rawiczu nie siedzi”, a której rosyjska wersja brzmi: „Kto nie ryzykuje, nie pije szampana”, bo zaryzykuję w Poznaniu maksymalnie. Postaram się pobiec na wynik 3:XX:XX, tak enigmatycznie znowu, bo jeszcze sam nie wiem, a decyzję podejmę zapewne na kilka minut przed startem. A poza tym widzę, że oczekiwania blogerów bardzo często rozmijają się z rzeczywistością, więc postaram się tego błędu nie popełnić, a nawet gdybym go popełnił, to się nie przyznam, taki sprytny lisek ze mnie.

A zatem czekajcie na mecie z szampanem!

* Mój numer na 15. Poznań Maraton
** Ten wpis zacząłem kilka tygodni temu

Wpis zastępczy

Muszę przyznać, że nie wierzyłem w naszych siatkarzy. Przyznaję, że przed rozpoczęciem finałowego spotkania wynik 1:3 wziąłbym w ciemno. Wziąłbym z pocałowaniem ręki i nikłą porażkę w stosunku 2:3, choć wtedy żal i poczucie straconej szansy z pewnością górowałby nad radością ze srebrnego medalu.

siatkarze

Nie znam się na siatkówce, nie znam się w takim stopniu jak na koszykówce czy piłce nożnej, choć w tym drugim przypadku zapewne nie dysponuję wiedzą większą niż przeciętny kibic sprzed telewizora. W czasie każdej transmisji z siatkarskiego, meczu zastanawia mnie, co to znaczy, że „wystawa była zbyt wąska/szeroka” albo „dlaczego libero nie broni w strefie szóstej”. Tajemna to dla mnie wiedza, tak jak jeszcze niedawno nie potrafiłem sensownie wyjaśnić różnicy między WB1 a WB2.

Z polskimi siatkarzami miałem do niedzieli jeszcze jeden problem, a mianowicie kilka lat temu się na nich obraziłem. Na śmierć i życie, a właściwie na kompletny brak zainteresowania, streszczający się w stwierdzeniu: „Jak wygrają to dobrze, jak przegrają to dlatego, że słabi są, a właściwie w dupach im się poprzewracało od tego nadwiślańskiego siatkarskiego ptasiego mleczka”. Okoliczności mojego świętego gniewu doskonale pamiętam (mecz z Serbią, prowadzenie w setach 2-1 i w secie czwartym 21:16, ostatecznie porażka po tie-breaku), meczu jednak umiejscowić nie potrafię, z pewnością były to jakieś eliminacje do czegoś, albo tych eliminacji finał, właściwie ci biedni siatkarze, albo ciągle się do czegoś kwalifikują, albo te kwalifikacje na jakimś turnieju finalizują, ale konsekwentnie w swoim fochu trwałem aż do niedzieli.

Przyznaję, że interesowałem się rozgrywanym w naszym kraju siatkarskim mundialem, zakodowaniem się nie przejmowałem, bo z lubością kradłem Panu Filantropowi sygnał telewizyjny, może nie osobiście, ale kto chciał, ten bez kłopotu mógł w internecie wszystkie mecze obejrzeć, choć jakość transmisja odbiegała od jakości znanej jako HD. Ale śledziłem te mistrzostwa bez większego zaangażowania emocjonalnego, a kiedy Brazylijczycy rozbijali naszych (a właściwie Waszych) na początku grupowego spotkania, przez myśl przechodziło mi, że wreszcie ten cholerny siatkarski balonik pęka, jakiejś wielkiej satysfakcji nie odczuwałem, po prostu jako polski kibic do wszelkich porażek już przywykłem, ale mimo wszystko im ten balonik większy, tym huk i niesmak po jego bolesnym przekłuciu bardziej bolesny. Po Euro 2012 naszych piłkarzy nienawidzę organicznie jak podbiegów.

A teraz po wczorajszym tryumfie muszę swojego focha schować głęboko do szafy, ewentualnie zakopać w lesie, zwrócić naszym honor, choć na moją dozgonną miłość raczej liczyć nie mogą, z czym, jak myślę, doskonale sobie poradzą, skoro cały naród nosi ich na rękach. I mogę już bez świętego gniewu, ale też bez świętego spokoju, usiąść sobie niezbyt spokojnie i pomyśleć, jak, do cholery, pobiegnę ten maraton, za niecałe 20 dni.

Plan treningowy – starcie pierwsze

Wolny mam ostatnio przewód myślowy, a właściwie blogowo-pisarski, poprzednie słowo może jest lekkim nadużyciem, ale powiedzmy, że mrugam teraz do Was porozumiewawczo, ja wiem, a Wy rozumiecie, tak to mniej więcej jest.

A zatem… Nim wpadnę o czym napisać, nim ułożę co nieco w głowie, bo najgorzej jak człowiek siada przed pustą kartką w Wordzie z równie pustą głową, nim plan się pojawi, nim stuknę w klawiaturę po raz pierwszy, to okoliczności się zmieniają i znowu muszę się położyć wygodnie na kanapie, pomyśleć, pokombinować, niewiele do głowy przychodzi, myślę sobie: może jak stuknę w klawiaturę, to się coś pojawi, ale się nie pojawia, cała misja skazana jest na niepowodzenie, samobójcza niejako.

Bowiem wpis, który planowałem miał być o tym, jak mi się nie chce (trenować do jesiennych startów), jak to ponownie tego biegania nie czuję i przede wszystkim o tym, że nawet nie chce mi się, żeby mi się zachciało. To tak w skrócie. Bo oczywiście zamierzałem ten tekst okrasić licznymi przykładami, dodać sporo wątpliwości (właściwie po co te starty, te życiówki, te wcześniejsze męczarnie) i tak dalej. Ale nim (tu ponownie wstawić fragment o rozmyślaniu, a potem o siedzeniu przed pustą wordowską kartką), to mi się zachciało. Tak po prostu, nagle i niespodziewanie. Może dlatego, że na początek lipca przypadał czas, kiedy wybrany przez siebie plan treningowy do maratonu powinienem zacząć realizować.

poznan-maraton
Po prostu lubię to zdjęcie 😉

Ale nie myślcie sobie, że już jest cudownie, wspaniale, że pełnia szczęścia, że chęci i poczucie sensu wróciło, bo problem jest nieco inny, choć, jak mi się wydaje, równie poważny. Z przykrością stwierdzam, że po zrealizowaniu czterech z pięciu treningów zaplanowanych na pierwszy tydzień planu, niemalże padłem na pysk. Dosłownie. Wczorajszy dzień to katastrofa, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się tak źle. A jeszcze zachciało mi się deskę zrobić, ale nie byłem w stanie. I nie mam tu na myśli, tego że nie mogłem wytrzymać w tej pozycji minutę czy półtorej, ja po kilkunastu sekundach miałem ochotę położyć się na podłodze i już nie wstawać. A porywający niczym wpisy niektórych blogerów ćwierćfinał MŚ Niemcy – Francja najnormalniej w świecie przespałem.

Dzisiaj jest już lepiej, zmęczenie minęło, deski sobie zaaplikowałem, choć muszę przyznać, że jutrzejsze wolne, długie wybieganie lekko mnie przeraża. Wiem, że pobiegniemy w tempie ładnie nazywanym „konwersacyjnym”, ale mimo wszystko. To niby tylko 18 kilometrów, ale jeśli mnie pamięć nie myli, to taki dystans przebiegłem ostatnio we wrześniu. A i wspomnienie wczorajszego ostatniego kilometra WB2 w tempie ledwie 4:40 powoduje, że znowu odechciewa mi się tego całego biegania, tych życiówek, tego maratonu i innych pomniejszych startów.

Zawsze twierdziłem, że plan ma nam pomóc, a nie nas zabić, ale teraz wygląda mi to na sytuację zero-jedynkową. Albo on mnie wykończy, albo ja jego. To żart oczywiście, na dodatek wyjątkowo mało śmieszny. Bo wiem, że muszę ten plan nieco zmodyfikować, pozmieniać, powyrzucać niektóre jednostki treningowe, więcej spać. Niby wiem wszystko, a tak naprawdę nie wiem nic. Oczywiście postaram się dowiedzieć, o czym nie omieszkam Was poinformować.

A dla miłośników tabelek, analiz i innych takich, podaję link do owego planu treningowego. Jednocześnie informuję, że nie zamierzam mieścić się w podanych tam widełkach, czyli nie pobiegnę maratonu na czas 2:59-3:10, tylko wolniej. Jak bardzo wolno? Nie wiem jeszcze. Nie wiem, a wiedzieć lubię – pamiętacie?