– Powiedz, wierzyłeś, że wygram?
– Nie, że wierzyłem. Ja wiedziałem, że wygrasz.
Pół godziny przed startem. Rozmawiam z Markiem, zastanawiamy się, po co nam to. Latać sto kilometrów po nocy, po lasach, po co? Nie umiem odpowiedzieć, bąkam coś, że to lubię, że jeszcze rok temu wiedziałem, a teraz po prostu nie wiem, że mi się nie chce, że wszystko do dupy jest, i to bieganie, i trenowanie. Że, jakby powiedział Stasiuk, życie to generalnie strata jest. Słucham sobie mojej playlisty z 2018 roku, z pierwszego GWiNTa, czuję spokój, jakiego nie czułem przed żadnym startem. Jest w tym pewnie jakaś obojętność, pogodzenie się z losem, ale naprawdę tej zimy/wiosny nie chciało mi się.
Jak kto spojrzy na stravę, to pewnie powie: No stary, co ty gadasz? Przecież trenowałeś. No tak. Ale większość treningów było takich bez serca, bez specjalnego zaangażowania, pełen automatyzm, lewa-prawa, i albo trzydzieści kilometrów albo pięćdziesiąt. Zabrakło tego czegoś – motywacji, głębszego powodu, jakiegoś impulsu, który sprawiłby, że to wszystko nabrałoby odrobiny sensu. A tak siedzę bez sensu w autobusie i jadę do Wolsztyna na start mojego czwartego GWiNTa. Pięć minut przed startem myślę sobie, że ostatni raz tak nie chciało mi się biegać gdzieś w trzeciej klasie liceum. W czasach czerwonych marlboro i piwa 10,5, wódki Premium cytrynowej i Taty Kazika. No nic, trzeba lecieć.
Odpuszczam pierwszą grupę, choć zabrałbym się chętnie z nimi. Tym razem tak jak w roku 2019 nie mam precyzyjnego planu. Trochę spontan, trochę nie, bo nie rzucam się, żeby ich gonić, choć z perspektywy czasu myślę, że może powinienem. I błąd debiutanta, jak – nomen-omen – w debiucie i już na 5 km muszę w krzaki. Jak junior młodszy, a nie doświadczony ultras, za jakiego się, na wyrost chyba, uważam. Peleton mi ucieka, sprytnie myślę sobie, że zabiorę się z drugą grupą, ale oni są sprytniejsi i w czasie, kiedy załatwiam potrzebę, nie doganiają mnie. No nic, trzeba lecieć. A tu ciemno, tych przede mną nie widzę, więc muszę sam pilnować oznaczeń trasy, a te górki to jakieś większe niż ostatnio, na pewno bardziej suche, człowiek zapada się w piach do połowy łydki, a tu dopiero Kuźnica Zbąska i teraz się tak naprawdę zacznie. A mnie nadal się nie chce, zero entuzjazmu, żadnej euforii i świadomość że jeszcze tylko sto kilometrów. Bagatela! – ktoś jeszcze używa tego słowa?
Z następnego odcinka nie pamiętam literalnie nic.
– A w dwóch słowach chociaż spróbuj, co?
– Jest dobrze.
– A w trzech?
– Nie jest dobrze.
Niby nie za szybko, ale czuję się źle. Za mną dwadzieścia kilometrów, a czuję się jak rok temu po pięćdziesięciu. Nadal mi się cholernie nie chce. Przed oczami latają mi cyferki, że jeszcze osiemdziesiąt pięć, trzy, dwa. Świta, ptaszki śpiewają, nuda, Boże, zabierzcie mnie stąd. Nie chce mi się. Lewa, prawa, pełen automatyzm, powtarzam się, wiem, nie ma nic. Z tego GWiNTa najlepiej zapamiętałem czubki własnych butów. Trochę jak w tej opowieści o Stanisławie Szoździe – Panie Stanisławie, a co pan najlepiej zapamiętał ze swojej kariery kolarskiej? Przednie koło – padła odpowiedź.
Jastrzębsko, czyli najgorszy odcinek za mną. Na punkcie wpycham w siebie kabanosy i krakersy, popijam colą. Wbrew radom internetowych szurów – wyłączam myślenie, a przynajmniej próbuję. Biegnę z Jackiem, trochę gadamy, a skąd jesteś, a co biegłeś, a teraz co – zlatują kolejne kilometry, nie jestem idealnym towarzyszem podróży, coś mi dolega, ale nie bardzo wiem co. Robi się cholernie zimno, i o ile w nocy myślałem sobie, że cienka bluza i koszulka to trochę za dużo, że idealne byłyby rękawki, to teraz doceniam wybór garderoby, a rękawiczki ratują mi życie. Przynajmniej coś się dzieje. Przed Miedzichowem na agrafce próbuję określić naszą pozycję w stawce. Wychodzi mi, że jesteśmy jakoś pod koniec pierwszej dziesiątki. Czyli jest dobrze. Ale nadgorliwy stumilowiec studzi mój zapał, bo twierdzi, że jesteśmy raczej w połowie drugiej. Czyli nie jest dobrze…
W Miedzichowie rozczarowanie, piekarsko-ciastkarskie rozczarowanie. Gdzie te stosy placków sprzed kilku lat? No gdzie? Leżą jakieś kulki mocy, nie pytam, co to, nie chcę wiedzieć, biorę dwie, pączki jakieś, a placki? Nie ma. To zawsze był najlepszy punkt, jakaś różnorodność, taka słodka nagroda za te wszystkie kilometry, które za nami, i nadzieja na przyszłość, która przed nami. Przyszłość, która ma barwę poranka i smaku bólu istnienia. Nogi szczególnie zaczynają istnieć. Boleśnie. Kładka nad Czarną Wodą to już też nie to, co kiedyś. Jakaś równa, prosta, wygodnie da się przebiec, kiedyś to było, drabinka jakaś, chybocząca się, do połowy w wodzie, a teraz palety euro, europejsko jakoś się zrobiło. Za ładnie, za łatwo. Jezu, mógłbym tak sto kilometrów narzekać. Obiecuję poprawę.
Nowy Tomyśl. Przepak.
Informacja dla statystyków, dla nadgorliwych i dociekliwych: czas na 55 km – 5:35:22. Czyli w normie.
Teraz już z górki, optymizm, kurwa, i w ogóle. Przebieram się, zjadam szczawiową w kolorze ogórkowej, mówię, że dzięki, że super i tak bardzo mi się nadal nie chce. Obojętność, której nie łagodzi knoppers, a którą potęguje drogowskaz przy wylocie z miasta. Oznajmia dosadnie, nie bierze jeńców i zabija nadzieję. Grodzisk Wlkp. – 19 km. No jak? To czemu ja pięćdziesiąt mam jeszcze? Pogoda idealna, nie za ciepło, w sam raz. Dołącza Jacek, już chyba nie gadamy, a może dopiero wtedy zaczynamy. Lubię odcinek do Wąsowa, trochę więcej cywilizacji, a mniej National Geographic. Zaczyna mi doskwierać ból w lewej rzepce, a kilka kilometrów później dołącza prawa. Ale przecież wiadomo, że ból to ściema i łatwe wytłumaczenie dla mięczaków. Czuję się jak na 90 kilometrze w ubiegłym roku, a to nie zwiastuje niczego dobrego, właściwie zwiastuje coś, czego jeszcze na Gwincie nie doświadczyłem. Bardzo chciałbym, żeby w tej relacji była euforia i endorfiny, przyjemność biegania i tak dalej, a jest tylko znój i trud, ale tak było, był to już wtedy najcięższy bieg w życiu, ale już wpadam do Wąsowa, a tam…
Napełniam bukłak izo, które jest tak dobre, że wypijam na miejscu kilka kubków, a kątem oka widzę na drugim stole talerz z plackiem. Cicho leży, więc się nie rzuca w oczy, ale ja wiem (i on też), że jesteśmy sobie przeznaczeni. Pochłaniam kilka kawałków, dwa zostawiam, żeby nie było, że przyjechał taki jeden na ultra i pozbawił resztę uczestników posiłku. Ale pozbawił i nawet tego nie żałuje. Tegoroczne Wąsowo pobiło Miedzichowo z lat ubiegłych. Dzięki, Chyżaki!
Szukam w pamięci, cóż działo się za Wąsowem, ale poza tym, że lewa-prawa, to niewiele się dzieje. Miłą odmianą jest ścieżka przez zboże, autostrada po lewej, cierpienie po prawej. Na bezimiennej leśnej ścieżce spotykam Marcina, który w zeszłym roku pokazał mi, jak się biega ultra. W tym roku biegnie 100 mil, a właściwie biegł. Dobrze mu szło, rewelacyjnie nawet, ale pech. Coś go zakłuło w kolanie, woli nie ryzykować, więc marszem, ze spokojem zmierza do Grodziska. Chwilę rozmawiamy. O czym? O czymś. To ja lecę, mówię, choć coraz mniej to bieg przypomina, toczę się bardziej siłą determinacji niż siłą mięśni. Chwilowo mi lepiej. Może dlatego, że już tylko 30 kilometrów, że jeszcze jest szansa na złamanie 12 godzin?. Ultra pełne jest dziwnych stanów, które przelatują przez głowę, wprost proporcjonalnie do tempa do biegu. Niewiele po nich zostaje, może dlatego że najczęściej to bełkot bez znaczenia. I chyba nawet na tym odcinku przesunąłem się w górę w klasyfikacji, o dwie, bądź trzy pozycje.
Porażyn. Standardowa procedura – kabanosy, krakersy, kilka pomarańczy. Widzę na stoliku paczkę cheetosów, pytam wolontariusza, czy mogę zjeść kilka. Mówi, że jasne. Miła odmiana dla kubków smakowych. Dziękuję. A wolontariusz mówi do córki: Zobacz, dobrze, że kupiliśmy, bo przynajmniej pan się najadł. Ten drobny gest, poza oczywiście czubkami butów i plackiem w Wąsowie, to wspomnienie, które zostanie ze mną na zawsze. A na trasie coraz gorzej. Coraz częściej marsz, głowa coraz słabsza, rzepki bolą, łykam dwie tabletki przeciwbólowe, raczej nie zaszkodzą, może coś pomogą, kto wie. Ultra to tajemnica. Fizjologia jest niewiadomą, a do mety już mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów.
Odkrywam nowe prawo fizyki. Uwaga, zapiszcie sobie. Dałbym drukowanymi, takie to ważne. Otóż… Na dziewięćdziesiątym kilometrze GWiNTa przebiegnięcie czterystu metrów w tempie 7 minut na kilometr zajmuje minut 10. Dobre, nie? Ale tak to wygląda. Czekam na ostatni punkt w Lasówkach, ale im bardziej czekam, tym bardziej on się nie zbliża. Pewnie to też jakieś pojęcie z fizyki, kwantowej może nawet. Choć ultra jest przecież proste. Lewa-prawa i tak przez sto kilometrów.
W Lasówkach krzesła na punkcie wyglądają kusząco, prawie jak najwygodniejsze łóżko. Zajmują je stumilowcy i może dlatego wypijam tylko trochę coli i ruszam dalej. Zostało 15 km, na złamanie 12 godzin szanse jeszcze są, choć mocno iluzoryczne. Oczywiście gubię się zaraz za punktem, bo nigdy nie wiem, która to alejka, a każde dodatkowe metry bolą jak cholera. O upływającym czasie nie wspomnę. I tu już naprawdę mam czarną dziurę. Nic, kompletna pustka, las, ścieżka, piasek, ja, czasem podbieg, czasem zbieg. Próbuję się zmobilizować do biegu, ale ból w udach wykręca mózg na lewą stronę. Człapię sobie. Podbiegam sto metrów, rzadziej dwieście. Mam wrażenie, że to nigdy się nie skończy, że ten las faktycznie jest jakiś stumilowy. 105 km. Początek końca. Dla mnie. Wyprzedza mnie najpierw dwóch zawodników, potem jeszcze jeden. Albo odwrotnie, serio nie pamiętam. I widzę ten podbieg, który w tamtej chwili wyglądał dla mnie jak 3xŚnieżka. Wdrapuję się, ospale, chyba ryczę z bólu, na pewno krzyczę, a jeszcze trzeba z niego zejść, ale w końcu wydostaję się z tego lasu. Teraz czeka mnie coś, co pewnie nazywa się przedmieściami Grodziska. Powrót do cywilizacji, jeszcze tylko trzy, dwa, jeden. Jest mostek, jest park, meta, a ja nieprzytomny. Ktoś zawiesza mi medal na szyi. Siadam z innymi, ale nie mam siły się odezwać. Od Huberta (z którym stanę na podium w kategorii) dostaję piwo, trochę ciepłe, a może idealne, takie lekko schłodzone jak dla chorego.
Podsumowując:
Czas netto: 12:24:11
Miejsce w OPEN: 9
Miejsce w M40: 5
Czyli nie złamałem 12 godzin, co było celem, a jeszcze kilka kilometrów przed metą byłem na miejscu 5.
Jest dobrze?
Czy nie jest?
A teraz wyjaśniam dialog z początku relacji.
To pytanie zadała mi Magda jakieś dwa tygodnie po GWiNcie.
Wiedziałem, że wygra, po prostu wiedziałem. Nawet jeśli biegła z kontuzją.
Taka Zawodniczka to skarb dla każdego trenera!
Jest dobrze.